wtorek, 21 kwietnia 2015

Od Xinyuana - Czy Już Nie Można Mieć Chwili Spokoju?!

        Cholera by wzięła te przeklęte góry! Ile może zajmować przejście jednej durnej skarpy?! Po kolejnej nieudanej próbie wspinaczki stanąłem kiwając ogonem na boki i wściekle wpatrując się w ziemisto-skalną ścianę. Warknąłem, podkurczyłem łapy i ponownie wybiłem się w górę. Wbiłem pazury w ścianę na wysokości dwóch metrów, jak za każdym poprzednim razem. I jak za każdy poprzednim razem sucha ziemia pod moim ciężarem zaczęła się kruszyć, a mi pozostało jedynie rozpaczliwie drapać ją pazurami, tylko pogarszając sytuację. W chwili straciłem podparcie i już leciałem na ponowne spotkanie z gruntem. Okręciłem się w powietrzu i wylądowałem - niestety dość boleśnie - na czterech łapach.
  Warknąłem rozglądając się na boki. Niedługo zacznie lać jak z cebra. Świadczyły o tym burzowe chmury. Jeśli nie znajdę szybko jakiegoś schronienia zaleje mnie błotna lawina powstała przez takie właśnie sypkie skarpy jak ta zmieszane z wodą. Obejście tego denerwującego wału ziemi zajmie mi dwa razy tyle co czas, który tutaj zmarnowałem. Już miałem podjąć kolejną bezsensowną próbę, kiedy nagle w oddali coś błysło, a przez góry przetoczył się grom. Zakląłem pod nosem i rzuciłem się sprintem wzdłuż skarpy. W końcu - dzięki bogom, w których nie wierzę - trafiłem na małe osuwisko w wysokiej ziemnej ścianie. Ktoś musiał już tędy w takim razie przechodzić. Kolejny błysk powstrzymał mnie od dłuższych rozmyślań. Przebrnąłem przez wyłom i popędziłem w górę, już po stabilniejszym, bo skalnym gruncie. Jeszcze w biegu poczułem na ciele coraz gęściej spadające krople. W ostatniej chwili wpadłem do jakiejś jaskini - na zewnątrz lunęło, jakby ktoś wylewał wodę z wielkiego wiadra. Otrzepałem się z wody. Przez mokrą sierść traciłem ciepło. Zwinąłem się w kłębek na ziemi zmęczony całodniową podróżą i niemal natychmiast zasnąłem wsłuchany w szum deszczu.

  Gdy się obudziłem, przez wejście wpadały promienie światła, za którym tak przez te chmury tęskniłem. Wstałem i przeciągnąłem się. Przez wilgoć panującą w jaskini moje futro nie wysuszyło się, niestety. Toteż stawy nieprzyjemnie skrzypnęły, całkowicie zmarznięte. Wyszedłem na zewnątrz. Było już całkiem blisko południa. Położyłem się więc na leżącym obok głazie, podwijając przednie łapy pod siebie i owijając się ogonem. Przymrużyłem oczy i z zadowoleniem położyłem łeb na klatce piersiowej. Rozkoszne ciepło zaczęło rozchodzić się po moim ciele. Zaletą krótkiej sierści jest fakt, że szybko wysycha. Toteż po półgodzinie miłego wylegiwania się, gdy słońce zdążyło już niemal całkowicie się rozgrzać, byłem suchy i z nową werwą ruszyłem w dalszą podróż.
  Zejście z gór było zdecydowanie prostsze niż wejście. Zanim minęło południe zbiegłem na dół i zaszyłem w las w dolinie. Bieg trochę mnie zmęczył, na dodatek nic nie jadłem od dwóch dni i organizm mimo całonocnego snu domagał się dodatkowej drzemki. Znalazłem więc odpowiednio wytrzymałe drzewo i wskoczyłem na gruby konar. Owinąłem się o niego ogonem aby nie spaść przez sen i wyciągnąłem się na całej długości gałęzi. 
  Nie dano mi długo spać. Ledwo usnąłem, a na dole rozgorzała jakaś głośna rozmowa dwóch samic. Otworzyłem szeroko oczy, ale nic nie mówiłem. Może sobie pójdą...
  No tak, czego ja oczekuję! Czy spanie w tej dolinie jest zabronione?!
  Zupełnie wściekły zeskoczyłem na ziemię. Miałem wywalone co sobie pomyślą nieznajome na widok hybrydy mojego pokroju. Wylądowałem idealnie między nimi i wypaliłem wściekły:
  - Czy już nie można mieć ani chwili ssspokoju?!
  Dopiero teraz zauważyłem, że obie panie były hybrydami.

Samira? Shantel? Przepraszam za wtargnięcie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz