środa, 30 grudnia 2015

Historia Vitulusa

        Ogólnie to życie Vitulus nie narzeka na swoje życie. Nie jest z tych, którzy mają pretensje o coś na co nie mają lub nie mieli wpływu. A on przecież ani się na ten świat nie prosił, ani nie decydował z kim lub czym puści się jego matka. Gdyby miał wgląd w takie sprawy do tego wszystkiego by nie doszło, albo przynajmniej wyglądałoby to nieco inaczej.
No więc zacznijmy od tego, że matka tego tu mądrali była dość niepozorna hybrydą. Oj tam czarne kopytka na końcu tylnych kończyn, nic wielkiego. Akceptowano ją. Gorzej gdy jej bachor urodził się ze świecącymi, ognistymi oczami. Ponadto kolor jego kopyt i dziwny ogon kojarzyły się co poniektórym z jakimś demonem czy czymś. Tego typu brednie. Nic więc dziwnego, że wywalili go na zbity pysk gdy tylko udało mu się zabić pierwszego zająca. Pomińmy już fakt, że ze względu na pokrewieństwo była to dla niego swego rodzaju trauma, a zwierzątka nie zabił on tylko złamana przez niego gałąź.
Tak więc niespełna roczny szczeniak samotnie ruszył w świat. Chciałabym móc powiedzieć, że wykazał się inicjatywą i spokojnie sam się wychował na ,,porządnego" faceta. Ale nie mogę, bo to diametralnie różni się od prawdy. W rzeczywistości systematycznie głodował i jadł to co pozostawiły po sobie większe zwierzęta. W akcie desperacji pożerał nawet owady. Sypiał w dziuplach przewróconych drzew, a gdy przestał się w nich mieścić, pod korzeniami i w opuszczonych norach. Wielokrotnie zdarzało się, że nie znajdował schronienia i siedział na deszczu. No i tak to z grubsza wyglądało do czasu gdy nauczył się polować, a niesprzyjające warunki atmosferyczne przestały mu robić większą różnicę. Pozbawiony wychowania, rozczochrany, z kołtunami w sierści, głody, spragniony, samotny...ale nie smutny. Nie. Może przez pierwsze parę miesięcy był trochę przestraszony, ale potem? Nie. Potem pogodził się z tym, że jest tak, a nie inaczej i że najprawdopodobniej lepiej nie będzie. Uświadomił sobie, że nie miał wpływu na to co się stało. Nie mógł mieć do siebie, ani do świata pretensji. Jedynie do tych, którzy to zrobili, choć pomimo młodego wieku był w stanie zrozumieć tok ich rozumowania: ,,Obce, niezrozumiałe, nowe i dziwne jest złe", prymitywny, ale zawsze jakiś. Z czasem więc im wybaczył. Wytłumaczył sobie, że to z powodu ich ślepoty. Byli zamknięci na nowe możliwości i pomysły. Według jego teorii w toku ewolucji tacy jak oni wyginą, ale jeszcze nie znalazł na to wiarygodnych dowodów.
Tak czy inaczej mając już blisko dwa lata natrafił na pewną sporą watahę. Było ich tam tak wielu, że Vitulus mógł umazać sobie rzucające się w oczy elementy błotem i jakoś wtopić się w tłum. Ci którzy zauważyli, że ma coś nie tak z tylnymi kończynami najpewniej założyli, że jest kaleką. Większym zainteresowaniem cieszył się ogon, ale jakoś to przeszło. Na oczy, przy świetle słonecznym, nikt nie zwracał uwagi. Zapytacie, po kiego mu to było? Bynajmniej nie po to by mieć towarzystwo, bo i tak patrzyli na niego krzywo. Podam wam odpowiedź. Dla wiedzy. Godzinami obserwował i słuchał lekcji udzielanych szczeniakom i oddalał się od watahy gdy zmierzchało lub kończyły się zajęcia. Obserwował też treningi wojska i, po powrocie do swojej kryjówki, sam ćwiczył. Obserwował jak medycy leczą chorych i rannych. Śledził zbierających rośliny zielarzy. Jednym słowem, starał się zdobyć wszelką dostępną wiedzę, czasem nawet podsłuchując rozmawiające o czymś interesującym wilki. Wszystko by nie być jakimś pustym ciemniakiem. W końcu jednak nakryli go i pogonili precz. Nie oszukujmy się, w samoobronie wystrzelił kilku w powietrze i chlasnął ogonem. O mało tego i owego nie wykończył, ale to chyba normalne, że raz na jakiś czas wilk wilka zabije, nie? Norma.
Tak czy inaczej jego dalsze życie opierało się już głównie na szukaniu watah i zdobywaniu wiedzy. Powstał jednak problem gdy zrozumiał, że umiejętność komunikowania się też jest ważna. Ale, jak tu nauczyć się komunikacji, gdy każdy napotkany wilk każe ci iść precz? Zrządzenie losu postawiło przed nim grupę hybryd, z którymi przez jakiś czas podróżował. Dzięki nim nauczył się nieco o wilkach i nie tylko, bo jeden z ich był krzyżówką szynszyli i rysia, więc i o kotach zyskał pewną wiedzę. Nawet ich polubił, ale samotnicza natura była w nim zakorzeniona do tego stopnia, że najzwyczajniej w świecie nie mógł z nimi długo wytrzymać. Pewnego dnia po prostu oddzielił się od grupy i przedostawszy się przez góry przypałętał się tutaj.

Od Visphoty (CD Oriego) - Niańka i dwa pyrpecie

        Pokazywanie Oriemu terenów nie było głupim i bezcelowym pomysłem. Dzieciak jest ciekawy wszystkiego, podoba mu się tutaj. Widzę też że co chwilę mi się przygląda, jednak ja nie jestem bez winy - też popatruję na Roshanadaan'a.
Wiecie, jednak to jest coś. Przez całe życie w tym kontekście byłam wyjątkowa, tak to można nazwać. Świecące na niebiesko oczy, nos, cętki, poduszki łap i uszy... A tu bummmm! Po 6 latach życia pojawia się drugi taki - dzieciak jakby nie było, tak jestem stara - święcący piernik tyle że on świeci cały. No i mnie zagięło...
W każdym razie po obejściu mniej więcej terenów - no przyznam, że mi się nie chciało, przyznam, poza tym to zajęłoby okropnie dużo czasu - skierowałam się w stronę Przystani żeby znaleźć Inną. Tak się składa, że akurat zapadła cisza.
- Więc, mój młody przyjacielu. Jeśli mogę spytać, czym jesteś? - zadałam pytanie.
Ja wiem, ja wiem. Bezpośrednio i w ogóle, ale co ja poradzę? Taka jestem!
- Tak proszę pani. Jeste...
- Czekaj. - Zatrzymuję się i wyciągam łapę do przodu. Biorę wdech i kończę. - Mam na imię Visphota. Nie Pani, poza tym... Zbliż się... mam kompleksy. Widzisz, stara jestem i jak tak mówisz to czuję się jeszcze bardziej stara. Mów po imieniu, ewentualnie mogę zostać twoją...eee...ciocią? Niet. Mentorką! O! Tak. Nazywaj mnie proszę Mentorką. Wiesz, ja dłużej świecę na tym świecie od ciebie, prawda? - Mrugam porozumiewawczo do Oriego.
- Oooooo. Rozumiem. Przepraszam. Czy już mogę?
- Tak, tak. Mów.
- Ja... Nie wiem. Mam uszy królika, kopyta, ogon małpy... Nie wiem czym dokładniej jestem.
- Oooo. Okey. Nie przejmuj się, tutaj jest tyle dziwadełek, że ci uszy klapną jak ich zobaczysz. No, właśnie! Patrz. Oto i Przystań!
Rozglądam się w poszukiwaniu wzrokiem domu Innej. Aha! Jest.
- Idziemy tam. - Wskazuję łapą miejsce.
- Tak jest, Mentorko. - "Mmmm, moje ego już to lubi!"
~~Och, jesteś ostatnio bardzo próżna!
~Zamknij sie i nie psuj mojej chwili chwały!
~~Przestań. Wszyscy wiedzą, że to ja jestem ta fajna!
~Ty idiotko! Nikt nie wie, że jest nas dwie.
~Ty to powiedziałaś.
A niczego nieświadomy Ori drobił u boku z wierzchu całkiem spokojnej hybrydy, czując jednak, że zaczyna mu być gorąco odsunął się odrobinę.
- Mentorko?
- Tak?
- Czy... czy dużo jest tutaj hybryd?
- A...eeee... no kilka tak!
- A świecących?
- Oj, nie. Tylko my! - Widząc jednak posmutniałą minę Oriego dodałam szybko - Ale! Jest tu bardzo fajna hybryda imieniem Chappie. Ciekawe gdzie się podział ten smyk? Zapoznam cię z nim, dogadacie się!
Parę chwil później jesteśmy na miejscu. Przed wejściem do domku uśmiecham się do młodego i wchodzę do środka.
- Puk puuuk! - wołam.
- Kogo niesie?
- Nie mnie! - prycham, śmiejąc się. Inna na pewno już wie że to ja. Zawsze tak mówię, żeby wiedziała!
~~Głupie masz ostatnio pomysły, Visphoto!
~Nie skomentuje twoich.
- Vista! Kogo tym razem ma... Oooooooooo! No hej. - Wadera wyłania się z innego pomieszczenia.
- Ori, to jest Inna. Inna, to jest Ori.
- Rozumiem, że młodzieniec chce dołączyć? - pyta zielona.
- E... - zawieszam wzrok na Orim. Tak mi się wydaje?
- Tak, proszę pani.
Wymieniam spojrzenia z Inną. Ją też śmieszy to miano, widzę to w jej oczach ale obie wytrzymujemy - pozornie - i po chwili Inna zabiera Oriego do siebie ustalić co i jak. Ja natomiast postanawiam odszukać Chappiego, a potem wrócę po Oriego. Tak, dzisiaj będę zalatana i nie będę...
Nieważne.
Chappie!
- Ciekawe gdzie się podział ten mały...
- Vistaaaaaaa!
Obracam się i co widzę? No ja wiem, wyście są tacy inteligentni!
- Cześć Chappie - wzdycham, przewrócona przez rozpędzonego Głosmoka.
- Chappie poznał nowych przyjaciół!
- Tak? - pytam, szczerze zdumiona.
Myślałam, że znam te same hybrydy co on ale widocznie się myliłam. Hmm, trzeba ich będzie więc odwiedzić!
- A wiesz że ja też? - mówię z uśmiechem.
- Tak? A kto to?
- Och, Chappie. Czekaj, nie ta łapa... Auć! Momencik... No, teraz to skrzydło... Świetnie. A, to taki świecący pyrpeć, Ori ma na imię. I świeci! Jak ja, tylko on świeci cały i w ogóle wiesz, jest bardzo fajny i... Chappie?
- Czyli Vista już nie lubi Chappiego? Lubi Oriego bardziej? - chlipie Głosmok.
- Że co?! Nie! Znaczy, obu was lubię tak samo. On jest teraz u Innej, może zaczekamy? Poznacie się, a potem pójdziemy odwiedzić twoich nowych znajomych? Poza tym... No wiesz?! Ja też mogę się obrazić skoro ty znalazłeś sobie nowych przyjaciół. - Udaję obrażoną.
- Nie, nie! Chappie poznał ale... A gdzie Tiburon?
No i koniec dobrego humoru...
- Słuchaj Chappie. Tibu odszedł i... No nie ma go.
- Jak to nie ma? - słyszę, ale to nie jest głos Głosmoka.
- Tak Inna. Tibu sobie poszedł... w nocy.
- Aha... - Wydaje się, że wadera jest lekko zaskoczona tą sytuacją ale po chwili wzrusza barkami i wchodzi do swojego domku, żegnając nas krótkim "Na razie!".
A więc zostałam z dwoma pyrpeciami... To się nie może dobrze skończyć.
- Chappie, to jest właśnie Ori. Ori, to mój przyjaciel Chappie o którym ci mówiłam.

Chłopcy? Skoczymy potem do Fery i Bliźniaków? Gdzie zadyma tam muszę być w końcu i ja, bo ostatnio zamieniam się w niańkę! :D

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Od Oriego (CD Visphoty) - Świetliki

        - Nie wiem, proszę pani - odpowiedział Ori. - Przebrnąłem przez góry i chciałem iść spać, gdy nagle zobaczyłem panią.
  - I siedziałeś w tych krzakach i gapiłeś się na mnie caaaałą noc? - wadera uniosła pytająco brew.
  - Skądże! To by było co najmniej dziwne, nie sądzi pani?
  Visphota tym razem podniosła do góry obie brwi. Dziwny ten dzieciak...
  - Wstałem niewiele wcześniej od pani - zaczął. - Nie chciałem pani obudzić.
  - No dobrze, ale co jest takiego zadziwiającego w świeceniu?
  - No bo... - urwał i zastanowił się. - Tam gdzie wcześniej mieszkałem żyły same świecące istoty. Ale stało się tam coś złego i się zgubiłem i pomyślałem, że...może pani wie gdzie jest mój dom?
  - Wybacz, mały - Vis pochyliła łeb, by móc popatrzeć malcowi w oczy. - Też jestem z bardzo daleka...no i też się tak jakby zgubiłam, ale nie wiem o jakim miejscu mówisz.
  Ori westchnął, jednak szybko zebrał się w garść. To było naprawdę głupie. Przecież w Świetlistym Lesie mieszkał tylko on, kolibry, jaszczurki i roszendendrony, czy jak tam powiedziała Visphota.
  - A...pani tu mieszka? - zapytał Ori po chwili ciszy.
  - Tak. Należę do tutejszego stada - powiedziała Vista. - I wiesz co...Może chciałbyś tu zostać? Inna, nasza Alfa, na pewno cię przyjmie.
  - Naprawdę? - stworek podniósł uszy do góry.
  - Pewnie! - Visphota kiwnęła głową w stronę lasu. - Chodź! Pokażę ci Przystań.
  Ori ochoczo ruszył za waderą. Początkowo szedł na dwóch tylnych kończynach, ale szybko przekonał się, że nie nadąży w ten sposób za Visphotą w żaden sposób. Zaczął więc kicać niczym królik na czterech łapach, poruszając się w podobnym tempie co ,,kłusująca" wilczyca.
  - Jeśli mogę spytać, w jakim sensie się ,,zgubiłeś"? - zapytała nagle Visphota.
  - Umarłem - odpowiedział Ori.
  Waderę nagle przeszły dreszcze. Przez chwilę zastanawiała się, czy dziwna hybryda żartuje, ale nic na to nie wskazywało. Ten dzieciak powiedział ,,umarłem" tonem lekkim, beztroskim. Takim, jakim mówi się przeważnie ,,wyniosłem śmieci". W ten sposób brzmiało to o wiele straszniej.
  - Umarłem, a gdy wstałem byłem daleko od domu - dokończył.
  - Okaaay...Będziesz musiał mi kiedyś opowiedzieć o tym swoim starym domku, Roshanadaan - powiedziała Visphota. Stwierdziła, że wypyta go o wszystko gdy Ori już pomówi z Inną.

Visphota? Wybacz długość. Wenus brakus kontratakuje

Od Visphoty - Roshanadaan

        <Z wiadomych względów muszę ponownie sama dokończyć opko Visty, dlatego właśnie je czytacie... A przynajmniej próbujecie. Nieważne. Wiemy, że Tibu odszedł więc jakoś to załatwię. Mam nadzieję, że nikt się obrazi za takie obrót spraw bo trudno zignorować sprawę całkowicie... No, to męczcie się teraz :D >

        Po chwili słyszę, jak Tiburon rusza się na gałęzi. Patrzę na niego kątem oka - szuka czegoś? Co on robi?! Teraz już uważniej przyglądam mu się świecącymi oczami, mrużąc je lekko.
- O w mordeczkę... - mruczy cicho samiec.
- O co chodzi? - pytam.
- Ja muszę... Muszę do wody. Wiesz...potrzeby. - Błyska zębami, jednak jego oczy mówią mi, że coś jest nie tak. Nie chodzi tylko o to, prawda?
- Jasne... To idź, dobranoc.
- No, tak, tak...
I ześlizguje się z drzewa, na początku truchta, jednak potem widzę jak przyspiesza aż biegnie bardzo szybko... Widzę go cały czas, moje oczy wypalają mu w grzbiecie dziurę. W jednej chwili samiec odwraca głowę cały czas biegnąc pędem... Światło z moich oczu wpada w jego oczy i ja już wiem, że widzę go prawdopodobnie ostatni raz. Ucieka stąd... Przeze mnie? Raczej nie. A może...
Ach, mogłam się tego spodziewać.
~~No to chyba wiadomo! Jak mogłaś być taka...
~Jaka?! Zawsze taka jestem.
~~Nie chce mi się z tobą gadać, był taki fajny a ty go spłoszyłaś!
- No to idź sobie, nie obchodzi mnie to!
Dopiero po fakcie uświadamiam sobie, że wykrzyczałam to na głos. Czy Tibu to słyszał? Drę się głośno więc to możliwe, ale nie odwrócił się. Z resztą, nieważne. Niech idzie, on i Ta Druga też. Mam dość ich obojga.
Kładę się na gałęzi, cały czas patrzę za migającym już dość daleko Tiburonem i oświetlam mu drogę. Dopóki nie zniknie na horyzoncie świecę oczami, ale kiedy znika... Po prostu zasypiam.
Budzę się na ziemi. Czuję pod grzbietem, że coś mi się wpija. Marszczę pysk, otwieram oczy i wstaję. Otrzepuję się w świetle południowego słońca i patrzę na trawę.
Upss!
Przez noc musiałam spalić gałąź, bo teraz widzę tylko popiół. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko raz - pierwszej nocy po poznaniu prawdy o sobie. Byłam wtedy wściekła, więc teraz...
- O chole.ra... Moje plecy, arghhh! - mruczę.
Przeciągam się, słuchając strzelających kości i kicham. Głupie kichanie! Nienawidzę go, a zdarza mi się prawie co ranek!
Już mam ruszać w stronę jakiegoś śniadanka kiedy... No, nie powiem żeby ta istota była mistrzem kamuflażu. Parę metrów dalej, między krzakami coś świeci jasno, poruszając się drżąco. Boi się mnie? No nie wiem... Tylko co to jest? Podchodzę tam z lekko opuszczoną głową, skupiona, uśmiechnięta krzywo i napięta - może to jest coś niebezpiecznego? Hmmm, nie obraziłabym się gdyby to było...
- Świecące dziecko?! - Czy ja powiedziałam to na głos?!
- Nie jestem dzieckiem - mówi cichutko białe stworzenie. - I Pani także świeciła w nocy, widziałem.
No dobra, zwrot "Pani" jest śmieszny. Ale o czym ten dzieciak... Ahaaa. Byłam w nocy obserwowana przez świecące dziecko bo sama też świecę.
- Tak, świecę. I mam na imię Visphota, a ty, Roshanadaan?
- Nie, nie Roszekdany, tylko Ori, proszę pani Visphoty.
Roszekdany... Takiej wymowy jeszcze nie słyszałam!
- Wymawia sie to nieco inaczej, ale wytłumaczę ci to później, Ori. Otóż, Roshanadaan oznacza w moim ojczystym języku Świetlika.
- Aha - szepcze młody.
Uśmiecham się pod nosem. Rany, on jest taki... Bardzo przypomina mi mnie samą jak byłam bardzo małym szczeniakiem. Też byłam wtedy wychowana, grzeczna...Niewinna. Teraz jestem winna.
- Wiesz gdzie jesteś? - pytam, wymuszając uśmiech. Siadam, dając małemu trochę przestrzeni.

Ori? Mam nadzieję, że dobrze zaczęłam?

,,Pamiętajcie, że jakoś to będzie... Bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było"

Imię: Vitulus (po łacińsku oznacza to tyle co cielę)
Płeć: Samiec
Wiek: 4 lata
Typ hybrydy: Em...mnie to wygląda na jakieś połączenie wilka, krowy, czy czego tam kopytnego i zająca. Skąd wytrzasnął ten jęzor i ogon, nie wiem.
Co daje ci bycie hybrydą?:
~ Jego ogon jest niczym bicz. Porusza się tak szybko, że niekiedy ciężko jest się połapać skąd się oberwało.
~ Podobnie ma się sprawa tylnych kończyn, nie jednego te kopytka wysłały w powietrze.
~ Vitulus świetnie skacze i jest bardzo szybki. Zdarza mu się biegać i skakać jak sarna bądź zając, co zboku może wyglądać doprawdy komicznie.
~ Nieźle idzie mu też wspinaczka, ale głównie górska.
~ Posiada wyśmienity słuch.
Partner: Vitulus to raczej kiepski materiał na partnera i jest tego w pełni świadom. Nie ukrywa jednak, że ma małą słabość do inteligentnych i charakternych samic.
Rodzina:
Charakter: Vitulus jest dość ekscentryczny. Na pierwszy rzut oka może się wydać naprawdę dobrze wychowanym samcem z zasadami. I owszem swoje zasady, ale nie każdemu one odpowiadają. Zwłaszcza gdy nagina je do sytuacji. Jest nienaturalnie spokojny i zrównoważony, trudno wyprowadzić go z równowagi. Tym czym najłatwiej go zdenerwować jest przejawianie troski, autentyczna bezinteresowność itp. Dlatego też trudno mu jest dogadać się z osobami współczującymi i ogólnie ,,dobrych". Ton głosu ma niemal identyczny w każdej sytuacji i rzadko go podnosi. To realista do kwadratu, zdarza mu się nie powiedzieć czegoś ważnego tylko dlatego, że nikt o to nie spytał. Przeważnie tylko słucha i obserwuje, nie lubi zaczynać konwersacji. Kiepski z niego przyjaciel. Możesz liczyć, że dotrzyma tajemnicy, ale nie oczekuj że się za tobą wstawi. A zwłaszcza gdy jesteś na przegranej pozycji. Dba chłopak o swoje interesy. Nie wiem jak bardzo musiałby kogoś polubić, by przedłożyć jego dobro nad swoje. Nie zbiera przysług za pomoc, dobrze wie że inni podliczą je za jego. Jeśli pozornie bezinteresownie komuś pomoże, rośnie prawdopodobieństwo, że ten ktoś będzie chciał się odwdzięczyć. Jeżeli tego wymaga sytuacja zdławi cisnące się na pysk złośliwości, by zyskać sobie czyjeś poparcie. Spora część jego wypowiedzi ocieka sarkazmem. Często spogląda na innych z politowaniem. O ile wcześniejsze informacje na to nie wskazywały, informuję iż jest na swój sposób istnym geniuszem. Potrafi tak manipulować innymi, by czuli się zobowiązani oddać mu taka i taką przysługę. Ma też coś z romantyka, ale trudno to wyłapać gdy patrzy się na tę kamienną mordę.
Dodatkowy opis: Jest nawet wysoki, ale żaden z niego olbrzym. Raczej smukły, ale na łapach wyraźnie rysują się mięśnie. Poduszeczki łap, kopyta, krawędzie uszu, język i oczy mają barwę podobną do ognia. Białka są całkowicie czarne, a tęczówki lekko połyskują w nocy.
Zainteresowania: Vitulus ubóstwia słuchać rozmów. Dzięki temu ocenia inne hybrydy i stwierdza z kim warto by się poznać. Lubi też dźwięk ciszy. Od czasu do czasu lubi ruszyć gdzieś tyłek i się trochę poruszać. Sam lub w towarzystwie. Nie przepada za rywalizacją.
Stanowisko: Dyplomata
Zawody:
Song Theme: Nickelback - How You Remind Me
Historia: BRAK
Nick na howrse: Margo5

,,My- sa­dyści... Uwiel­biamy roz­lew krwi, tak spo­koj­nie kar­mi­my się niena­wiścią, pa­limy na sto­sie miłość, przy­jaźń i całe nasze człowieczeństwo"

Imię: Ally
Płeć: Samica
Wiek: 6 lat
Typ hybrydy: Prawdopodobnie najgorszy możliwy mix... Hiena i niedźwiedź, choć głównie hiena. Połączenie najgorszego gatunku zwierzęcia z brutalną siłą. Większość jednak twierdzi że to nie domieszka krwi niedźwiedzia płynie w jej żyłach, lecz samego diabła.
Co daje ci bycie hybrydą?: Przedewszystkim niesamowitą siłę i wytrzymałość. Oczywiście jak większość hybryd ma wyostrzone zmysły i ma większą odporność na choroby czu urazy. Jej mieszanka jednak ma też jedną bardzo dziwną cechę... a konkretnie posiada ona szósty zmysł, tak jest to właśnie to jedno czerwone oko.
Partner: Najlepsze pary tworzą tylko sadyści i masochiści.
Rodzina: Hahahahaha! Nie ma ich, już jakiś czas.
Charakter: W wyniku wcześniejszych przeżyć stała się wyjątkowo zawzięta i pokochała zabijanie. Jest zdolna nie tylko do pozbawienia życia, ale również samego znęcania się czy to psychicznego, czy to fizycznego. Przyjmuje jednak zasadę by nie tykać swoich, ale mimo wszystko uwielbia ich podpuszczać Nie odrzuci żadnego wyzwania, niewiele jest osób, które mogą stanąć z nią do wyrównanej walki. Mimo takiego wizerunku, potrafi ukazywać uczucia. Poza tym jest niecierpliwa i narwana, często reaguje emocjonalnie i nie znosi długich negocjacji. Ally jest na ogół bardzo leniwa i wydaje się znudzona, ożywia się dopiero w obliczu niebezpieczeństwa. Jest też dość trudna w obyciu zimna, twarda i stanowcza. Ma specyficzne poczucie humoru i bynajmniej nie ukrywa to jaka jest i jakie ma upodobania. Jest też zachłanna i zuchwała. Nie zwykła liczyć się z innymi, obchodzi ją głównie własna zabawa
Dodatkowy opis: Co ciekawe jej wnętrze, czyli pyk, poduszki łap, rany, blizny i krew są niebieskie. Posiada posturę hieny, jest jednak nieco większa i ma umaszczenie bliższe do niedźwiedzia. Przez drzbiet mniej więcej od łopatek ciągnie sie pas długiej czarnej sierści kończy się on krzywką opadającą na oczy. Prawe jest ślepe i zdobią je die blizny, lewe ma tylko jedną bliznę, jest czarne, ono tylko świeci szkarłatem, a gdy uruchamia swój dodatkowy zmysł wnętrzu tego oka pojawia się mały okrąg.
Zainteresowania: No a czym może się interesować sadysta?
Stanowisko: Szpieg, bo to najlepsza wymówka do zabijania.
Zawody:
Song Theme: Sick Puppies - You're Going Down
Historia: BRAK
Nick na howrse: Ursa

Historia Lazuriny

        Odetchnęłam. Już nie mogę tu wytrzymać. Nie ma tu pożywienia. Muszę jeść glony... Nie jestem weganką,a kanibalską wredną istotą tym bardziej. 'Muszę odejść, ale jak? Wokół wody przecież jest najwięcej głodnych. Tylko wystawię głowę i już po mnie. Nie dam się zjeść. Nie dam się tak łatwo.' Usiadłam na dnie. Nie lubiłam siedzieć w jednym miejscu,a le nie mogłabym tracić sił tylko po to by sobie dogodzić. Teraz jest gorzej i nie ma nawet małych ryb. Obok mnie pojawiła się moja siostra. Ona i tak nie jadła mięsa więc nie ubolewała nad trudną sytuacją.
-Nie wierzę, że chcesz od nas odejść tylko dla mięsa.- zaczęła.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
-Myślisz, że tylko dla tego?- zdziwiłam się.- Przecież ja tu nie mam przyszłości.
-Na powierzchni nie masz przyszłości. Zjedzą cię sepy.- ostrzegła z kamienną twarzą.
Byłą starsza, ale nie miałam powodów by się jej słuchać. Nie zamierzałam zniżać się do jej poziomu tylko z tego powodu, że będziemy tęskniły. Serce może i krzyczy "ZOSTAŃ!", ale głowa też ma coś do powiedzenia. Nie mogę tu zostać i tyle.
-Chciałabym pobyć sama droga siostro.- zwróciłam się do niej.
-Jeśli chcesz... Żegnaj ma się rozumieć?- zapytała.
-Na wszelki wypadek.- podałam jej łapę.
Odtrąciła ją. Przytuliła mnie mocno. Nie chciała mnie puszczać. Nie chciała bym ją odsunęła, ale musiałam. Byłyśmy pod wodą, ale byłam pewna, że płacze. Pogłaskałam ją po dłoni.
-Zawołasz Sabiego?- zapytałam.
Mój przyjaciel został kanibalem. Było to dla mnie straszne, ale musiałam się pożegnać. Przecież to on zawsze mnie rozumiał i chciał pocieszyć. Był starszy,a le jednak mnie lubił i akceptował. Oddawał mi kiedyś resztki ryb. Pokazywał jaskinie. Opiekował się moim licznym rodzeństwem. Opowiadał mi historie na dobranoc. Wyleczył mnie ze strachu przed powierzchnią i sam mnie tam nie raz prowadził. Nie wiem, czy by go nie namówić na ucieknięcie ze mną. W końcu nie będzie jadł rybo- wilków całe życie.
Nawet nie zauważyłam jak się pojawił.
-Idę z tobą.- wydusił.
-Jesteś pewien?- zapytałam z nadzieją.
-Nie i dlatego musimy iść teraz.- westchnął.
Skinęłam głową. Nie będę go namawiać do czegoś czego nie chcę. moja głowa i serce kazały mi zgodzić się na jego, bądź co bądź, propozycję.
Pociągną mnie za łapę. Wypłynęliśmy na środek jeziora i unieśliśmy głowy by zobaczyć co się dzieje. nie wyglądało tak źle jak było w rzeczywistości. na brzegu krążyło sporo wychudzonych do granic możliwości wilków, ale nie było śladu po sokołach. Zauważyłam, że już nie ma lasu tylko są drzewka. Zwyczajnie je zrąbali. Tak o!
Zakręciła mi się łza w oku. Myślałam, że będzie gorzej, ale jest lepiej, a to i tak nie dobrze. Moja wataha przestaje istnieć. Po prostu ją niszczą.
Nagle zobaczyłam poruszenie na brzegu. Jeden z wilków padł na ziemię i zaczął krwawić. Natychmiast zbiegli się tam pozostali. Każdy chciał coś dostać. Każdy. Chwila nieuwagi i mogliśmy się wykraść z wody. Wykorzystaliśmy tą chwilę. Moje nogi nieco się ugięły gdy stanęłam na lądzie, ale mogłam biedź. Sabi mimo woli obejrzał się za siebie. Wiem, że dawno nie jadł i nawet jemu by pasowało tam pobiedź. Ruszyliśmy przed siebie. Byliśmy niby bezszelestni, ale i tak zwróciliśmy na siebie uwagę.
Usłyszeliśmy szybkie oddechy i stukot pazurów o skały. Wiedzieliśmy, że zacznie nas gonić cała zgraja. Sabi i ja nie byliśmy tak wysportowani jak oni, ale też mieliśmy więcej sił przez to chociaż, że Sabi jadł coś mięsnego co najmniej tydzień temu, a ja regularnie jadłam rośliny.
Adrenalina dotarła do wszystkich moich komórek i po prostu pobiegłam. Biegłam ile sił tylko miałam, ale tak śmiechy tych dziwnych stworzeń zbliżały się z każdą sekundą. Sabi Spojrzał na mnie z przerażeniem.
-Nic nie mów.- krzyknęłam.
Jeśli nas dogonią nie dadzą nam ani sekundy będą nas jeść jeszcze zanim umrzemy. Straszna perspektywa. Bardzo zwłaszcza, że ja będę oglądać jak jedzą jego, a nie na odwrót. Łzy pociekły mi po policzkach,a le nie zwalniałam. Już słyszałam szum wodospadu który był dla nas równy z znaczeniem słowa 'zbawienie'. Poczułam ukłucie w gardle w końcu Ci kanibale nie mogą się z tej przeklętej wioski wydostać i muszą się zabijać. A my? My właśnie uciekamy. Przecież tu są szczeniaki. Nie dożywają nawet 3 miesięcy. Albo matka ich nie dopilnuje, albo sama je zje.
Przerażające miejsce jeszcze 2 lata temu było piękne. A czemu to wszystko się zmieniło? Bo było zalanie terenu woda odcięła drogę dla innych tylko wodne stworzenia mogły przeżyć, ale nie było powiedziane czym będą się żywić Ci. Moi rodzice nie żyją. Zostali pożarci. 15 mojego rodzeństwa jeszcze żyje ogromnym jeziorze, ale tyle tylko ich zostało. Było ich dwa razy tyle. nie wiem jak moja mama z nami wytrzymywała, ale prawdopodobnie nie wytrzymywała. Jest na pewno dumna z mojej siostry i ze mnie. Reszta ... Oni ciągle giną. Tylko w tym tygodniu straciłam dwóch braci.
'Jeszcze 10 metrów. Biegnij. 9... 8..7..6...5...4...3..2..'
-LAZ!!!!- dobiegł moich uszu dźwięk przerażający.
Oglądnęłam się za siebie i już widziałam ciągniętego za skórę Sabiego. Dobiegłam do niego i zaczęłam gryźć coraz większą ilość napastników. Sabi wydostał się z pułapki i już razem przeskoczyliśmy ostatnie 3 metry.
Uff... Woda. Na całym ciele tylko woda. Nie mam na sobie kłów i pazurów. Będę mogła żyć dalej. Sabi jest obok mnie...
Chwila gdzie jest Sabi. Rozglądnęłam się dookoła i widziałam tylko dużą plamę krwi przy skałach na brzegu. Wrzasnęłam z przerażenia, bólu i gniewu. Mój krzyk był tak głośny i pełen wszystkich możliwych uczuć, że sama chciałam się od niego schować, ale jednocześnie polubiłam sposób jaki ten dźwięk zadawał mi ból. Nie miałam już sił na nic. Wiedziałam, że Sabi nie żyje. jak mogłam do tego doprowadzić... NIE!!! NIE!!! Wróć! Nie ucieknę jeśli czas się cofnie. Będę jeść te głupie rośliny i nie będę narzekała! Sabi!!! Wróć... wróć... wróć...
Straciłam panowanie nad mięśniami. woda porywała mnie na drugi brzeg. Zabierał mnie do innego świata. Zabierała mnie do świata bez Sabiego. Zabierała mnie do świata w którym jestem zepsuta. Świata bez miejsca dla popękanego serca. Z miejscem na sam ból i gniew. Nie wiem jaka się stanę jeśli tak dotrę. Nie wiem. Będę egzystowała, a nie żyła. Nie będę mgła robić nic sensownego. Nic...
Brzeg już mnie wręcz wołał.
Serce: NIE!!!
Głowa: TAK!!!
Jak mogłam wcześniej słuchać się serc? Muszę żyć.. no dobra egzystować. Muszę coś ze sobą zrobić.
Wydostałam się z wody i usiadłam na brzegu by spojrzeć an drugą stronę brzegu i pożegnać przyjaciela. Podniosłam łapę i pomachałam jego szczątkom. Zerwałam pobliski kwiat i przerzuciłam go na drugą stronę. Kilka wilków zwróciło się w moją stronę by zachęcić mnie do przejścia z powrotem na tamtą stronę. Śmiali się. Mieli żywe oczy i co poniektórzy rozważali wskoczenie do wody.
Nie miałam czasu musiałam zacząć uciekać.
Biegłam tak naprawdę długo. O wiele dłużej niż myślałam. Wyszłam z jeziora nad ranem, a teraz był już późny wieczór. Opadłam na ziemię. Byłam zmęczona i nie miałam co jeść. Nie miałam Sabiego.
Zasnęłam.
Obudziłam się w jakiejś innej miejscówce. nie obchodziło mnie to jak tam się znalazłam tylko to by stamtąd uciec.
Tak zaczęło wyglądać moje życie. Pozbawione sensu. Uciekałam i żywiłam się małymi zwierzętami dającymi mi siłę. Przepływałam rzeki, jeziora i stawy. Byłam w ciągłym ruchu.
Teraz? Teraz stoję przed jakąś watahą. Bezmyślnie wchodzę na jej teren i zajmuję w niej jakieś miejsce. Chcę zapomnieć. Bezskutecznie. Moje serce jest już zepsute, a głowa już nie myśli logicznie. Będę tak stała do momentu...

piątek, 11 grudnia 2015

Od Nocte (CD Lukasa) - Jedno pytanie

        -Nie, nadal nie zmieniłem zdania.- Wyszczerzyła się, w między czasie delikatnie trąciła linę na której wisiała. Pogłos rozniósł się jak po napiętej strunie, "pokazując" jej gdzie są jakie liny, co znaczą i skąd dochodzą. W końcu nie była w stanie ich dostrzec. Dźwięk za to dokładnie opisał jej co zdążył namieszać jej towarzysz i co jest w stanie zrobić.
-Teraz ty też wisisz, jeśli mi nie pomożesz, to tak możemy sobie powisieć do końca świata.- Wzruszył ramionami. W jego głosie jednak dało się wyczuć że wolałby już zejść, bo zapętlona łapa zaczynała drętwieć, a dla nikogo nie jest to przyjemne uczucie. Nox nie wysłuchała nawet do końca wypowiedzi basiora. Zawinęła długi ogon na gałęzi niczym małpa. Następnie wspierając się na zwisającej hybrydzie, wspięła się po nim na ową gałąź. Chwilę szamotała się z oplatającymi ją tu i ówdzie linami.
-No... to tak jakby dzięki za pomoc!- Wyszczerzyła się machając z zadowoleniem łapą.
-Hej! Weź mnie spuść!- Szarpnął się raz jeszcze. Zdawało się że jego tętno przyśpieszyło, czyżby zaczął się wkurzać?
-Hmmm...- Nox udała że się chwilę zastanawia. -W sumie... to... Nie!- Zawołała i zeskoczyła na ziemię. Po czym ostentacyjnie usiadła pod nieznajomym.
-Zostawisz mnie tak?- Próbował dalej. Nocte trzymała oczy na jego pysku choć w rzeczywistości ledwo co widziała, że ten koleżka ma rogi. Gdzie miał oczy, już nie wiedziała.
-A co dostanę w zamian?
-Wyłudzasz? Nie wstyd ci?- Droczył się z nią i udawał obojętnego. Oboje jednak wiedzieli, że gdy ten straci cierpliwość to przetnie liny i spadnie. Ale kto chciałby spadać w błoto z takiej wysokości? Obcy miał po prostu nadzieję że zostanie zdjęty na dół w jakiś delikatniejszy sposób.
-Nie specjalnie. Odpowiesz na moje jedno zasadnicze pytanie a zdejmę cię stamtąd.- Oświadczyła uśmiechając się podstępnie i z resztą nie bez powodu.
-Jedno? I mnie uwolnisz?
-Jedno, jedynie...- Poszerzyła jeszcze uśmiech. -Na razie...- Dodała jednak po chili szeptem tak cichym że mało kto był w stanie go wychwycić.
-Więc pytaj.
-Jak masz na imię?- Tego się nie spodziewał. Samiec przygotował się na każdą możliwość, nawet tą samodzielnego wyzwolenia i w konsekwencji pyska unoranego w kałuży. Nie spodziewał się jednak tak trywialnego pytania jak to. Przez myśl przemknęło mu żę nieznajoma jest albo dzieckiem, na co nie wyglądała, albo niespełna rozumu.
-Hrabia von Underłeb.- Odsłonił kły jakby zadowolony z siebie.
-A ja sądziłem że Updupeł, ale cóż. To jak panie hrabino? Przedstawi się pan elegancko jak należy?
-Właśnie uczy mnie etykiety osobnik łapiący normalnych spacerowiczów dla zabawy. Zawsze tak zdobywasz znajomości?
-Tylko czasem, z reguły nie, bo głupio zwracać się do obiadu po imieniu.
-A to ciekawe, duży żołądek masz skoro łapiesz takich jak ja.
-Ty nie wyglądasz zbyt apetycznie, jeszcze się się rozchoruję, nie przepadam za nieświeżymi gadami. Może jak tydzień powisisz to wywietrzeje ten zapach.- Rzuciła jeszcze na odchodne. Samiec zaśmiał się za nią głośno.
-Ale imię za imię.- Oświadczył.
-Zawsze zwierasz znajomości wisząc głową w dół?- Przedrzeźniała go.
-Tylko gdy udaję nietoperza.- Nocte wróciła na swoje poprzednie miejsce.
-To jak cię zwą hrabio?
-Lukas.- Dokładnie w momencie gdy to powiedział Nox kopnęła nogą palik wbity w ziemię. To wywołało całą reakcję łańcuchową, linki zaczęły śmigać w powietrzu. Basior poczuł jak uścisk na łapie zwalnia się i zaczyna gwałtownie opadać. Zacisnął oczy ale ta sama pętla wyhamowała go na kilka centymetrów przed upadkiem.
-Nocte.- Odpowiedziała dopiero teraz. Lucas uznał, że doskonały moment na małą zemstę. Przeciął wiążącą go linę i skończył swój upadek miażdżąc Nox swoim ciałem. Nie przeszkadzało mu chyba nawet ubrudzenie się błotem którego wolał wcześniej uniknąć, wynagrodziło mu to stęknięcie zmiażdżonej hybrydy.
-Nie skundlono cię przypadkiem z słoniem czy hipopotamem?- Jęknęła wstając. Żelazne mięśnie pozwoliły jej zrzucić z siebie dodatkowy ciężar.
-Powiedział wilko-bawół.- Zaśmiał się. Równocześnie oboje otrzepali futro z brudu.

Lukas? Krócej niż ty, ale mam nadzieję, że nie gorzej :D

,,Głowa, a serce to co innego, ale czasem chcą tego samego - dobra"

Imię: Lazurina (Rodzina nazywa ją Lari)
Płeć: Samica
Wiek: 5 lat
Typ hybrydy: Lazurina jest mieszanką ryby bojownik, salamandry wodnej i jak można było się domyślić wilka. Jak to się stało? Nie mam zielonego pojęcia.
Co daje ci bycie hybrydą?: No więc oddycha pod wodą i jest świetną pływaczką. Dzięki byciem (częściowo) salamandrą może się regenerować. Umie nawet spać pod wodą. Nurkuje bardzo dobrze i głęboko.
Partner: szuka
Rodzina: Chciałaby, ale jest rybą.
Charakter: Jest miła i śmiała. Nie lubi stać w miejscu. Ma takie ADHD, ale na szczęście wody w zbiornikach jest dużo. Chętnie poznaje nowych kolegów, czy koleżanki.Nie lubi przebywać sama. Jest bardzo dobrze wychowana i zawsze zachowuje się godnie z odpowiednią do sytuacji etyką. Może się wydawać nieco z byt sztywna, ale to tylko na początku, powiedź jej imię, a już nigdy nie będziesz w stanie określić co się stanie. Jest zwariowana. Bierze odpowiedzialność za swoje czyny. Jest bezpośrednia. Nie pozwoli długo się denerwować, lub zaczepiać. Nie jest agresywna. Jest opiekuńcza.
Dodatkowy opis: Ma ADHD ( już to pisałam) Uwielbia pływać i robi to świetnie. Jest zwinna. Dwa sporty pasujące do niej? Pływactwo i gimnastyka. Jest świetnie zbudowana, bo na lądzie musiała dawać z siebie wszystko, by przeżyć, a w wodzie często musiała rywalizować z innymi.
Zainteresowania: Pływactwo to jej drugie imię. Gimnastyka trzecie. Woda to właściwie zalicza się pod pierwsze. A czwarte..? Śpiewanie.
Stanowisko: Tropiciel.
Zawody:
Song Theme: JORIS - Herz über Kopf
Historia: BRAK
Nick na howrse: DomaDoda

Od Chappiego i Fery (CD Ronana i Seanit) - Złe złego początki...

        Chappie fuknął oburzony i podleciał unosząc się w powietrzu na wysokości podrapanego pyska szarego basiora.
  - Chappie ją zna - odpowiedział wymijająco.
  - To niech sobie ją ten cały Chappie zna! - warknął zniecierpliwiony Ronan. - Pytam czy TY ją znasz?!
  - No przecież Chappie mówi, że ją zna! - zezłościł się Głosmok. - Fera to przyjaciółka Chappie'go.
  Ronan już zdecydował się nie kwestionować kwestii przyjaźni ze Strzygą. Znał ją krótko - wyjątkowo krótko - ale był już zdolny stwierdzić, że takie osobistości jak Fera Rosa przyjaciół nie mają.
  - Przestań juz z tym Chappie'm, bo jak ci... - zaczął, ale Seanit go powstrzymała:
  - Mój ty myślący inaczej braciszku! Nie wpadłeś może, że Chappie to ten mały gargulec przed tobą? - powiedziała tonem przedszkolanki, jakby wyjaśniała bliźniakowi, że niebo jest niebieskie, a trawa zielona.
  - Co to gargulec? - zapytał smoczek, ale jego pytanie zostało całkowicie zignorowane.
  - Gdzie jest Fera? - upierał się twardo basior.
  - Chappie nie powie.
  - A dlaczego nie powie?
  - Bo Fera chce mieć ,,święty pokój". Tylko w takim razie Chappie nie wie dlaczego wybrała sobie norę w ziemi zamiast na drzewie. Tam przecież nieba bliżej...
  - A nie ,,święty spokój"? - rzuciła z uśmieszkiem Sea, ale jej uwaga również została zignorowana.
  - Mów gdzie ona jest! - warknął Ronan.
  - A spróbuj Chappie'go zmusić! - samczyk pokazał mu język i w ostatniej chwili podleciał wyżej unikając szponów Kruka.
  - Hej, spokojnie! Nie widzisz, że salamandra wygrała? - wtrąciła się nagle siostra Lynch.
  - Że co... - zaczął Ronan, ale Seanit perorowała dalej:
  - Oddaj mu tą wstążkę, Ronan, przecież widzisz jak bardzo chce ją oddać Ferze. Niech ją jej zaniesie i z głowy, a my sobie pójdziemy w Bóg wie jakim kierunku... - mrugnęła do brata uśmiechając się złośliwie, po czym zabrała mu wstążkę i rzuciła ją do unoszącego się niewiele nad nimi Głosmoka.
  Całe szczęście (chociaż to zależy dla kogo) Chappie do rozgarniętych nie należy. Złapał przynętę w postaci wstążki i, wierząc Lynch'om, że naprawdę sobie pójdą, popędził jak strzała między pagórkowate domki. Jak się można było spodziewać, chciał właśnie oddać Strzydze jej wstążkę. A teraz dwa krukowate wilki mogły ruszyć jego śladem.

~*~*~*~

        Fera tymczasem wylegiwała się w jedynej plamie światła jaka wpadała w południe do jej jaskini. Zamruczała zadowolona. Rany zagoiły się już zupełnie, a jej futro po porannej kąpieli ponownie lśniło bielą. Spięła z powrotem grzywę i tradycyjnie zawinęła na łapach swoje owijki, które poprzednio wyprała. Tak, ona coś WYPRAŁA. I miała nadzieję nigdy, przenigdy się do tego ponownie nie zniżać. Powód był prosty: na owijkach pozostała czarna krew tego zaskrońca, z którym Fera póki co nie chciała mieć nic wspólnego.
  Znudzona doczołgała się do wyjścia po czym wszelkimi siłami woli zmusiła się do powstania. Znalazła sobie już dom. Teraz trzeba się rozeznać w terenie...Dobrze byłoby poznać innych mieszkańców. Do tej pory zdołała się ,,przywitać" jedynie z Chappie'm i Inną. Inna była Alfą, więc logiczne, że musiała się jej przedstawić. Chappie natomiast jest najwyraźniej skończonym idiotą, skoro pakuje się Strzydze pod nos. Może warto najpierw Smoczycę popytać? Skoro tu rządzi, to musi znać wszystkich...
  - FERA!
  Strzyga obejrzała się w prawo zaskoczona. Chappie w ułamek sekundy później wyhamował tuż przed jej nosem.
  - Chappie złapał złodzieja! - wypalił dumnie stworek.
  - Chappie co zrobił? - zdziwiła się wadera.
  - Złodzieja złapał! - powtórzył dumnie smoczek. - Złodziej chciał zabrać wstążkę!
  Fera dopiero teraz spojrzała co Głosmok miał w łapkach. Czerwony, ubabrany w zaschłej czarnej i karmazynowej krwi fragment wstążki. JEJ wstążki.
  - Cholera jasna... - zaklęła. - Od kogo...
  Odpowiedź pojawiła się sama. Zza rogu wypadły dwa bliźniacze wilki. Oba z kruczymi szponami. Fera zmrużyła oczy i bezwiednie odsłoniła lekko kły w bezsilnej wściekłości. Po chwili jednak wykrzywiła pysk w złośliwym grymasie. Chciał ją znaleźć? No to proszę! Doczekał się! Zobaczymy co z tego wyniknie...
  Gdy Ronan i Seanit zbliżyli się, Chappie dał nura pod łapy Fery, jakby liczył, że Strzyga go przed nimi uchroni. Waderze natomiast rzuciły się w oczy płytkie szramy na pysku i całym ciele niebieskookiego. Mimowolnie uśmiechnęła się jeszcze podlej, mając już przed oczami rekonstrukcję wydarzeń.
  - Chappie odzyskał wstążkę! - powiedział Głosmok tonem dumnego przedszkolaka, kierując to do Ronana i pokazał mu język. Spojrzał na Ferę: - Chappie chciał dobrze...
  - Tak, Chappie - odpowiedziała, równocześnie myśląc zupełnie co innego i klepiąc go po łebku pazurzastą łapą. - Jesteś naprawdę dzielnym, kochanym... - Skończonym idiotą, dokończyła w myślach panując nad ochotą zaciśnięcia łapy i zmiażdżenia mu czaszki. - ...przyjacielem. A teraz idź podręczyć kogoś innego.
  Chappie zadowolony zerwał się do lotu i po sekundzie już zniknął między domkami. Fera podeszła do Ronana i okrążyła go teatralnie mierząc wzrokiem. Basior stał w miejscu, obserwując ją kątem oka.
  - Pomyśleć tylko, że byłeś gotów wygrać ze mną pojedynek, a takie małe niewiadomoco tak cię urządziło? - pochwyciła złośliwy grymas stojącej dwa metry dalej Seanit i choć jej również sympatią nie darzyła to w tej chwili skrzydlata wadera zyskała u niej punkt.
  - To może następnym razem sama przychodź po swoją własność zamiast nasyłać na mnie swoich ,,przyjaciół" - zripostował basior ostatnie słowo wycedzając przez zęby.
  Fera, stojąc ,,głową do ogona", bok w bok do niego (prowokacyjnie się o Kruka niemal ocierając), pochwyciła wzrokiem już mniej widoczną ranę na karku basiora, pozostawioną przez jej kły. Uśmiechnęła się złośliwie.
  - Dalej boli? - powiedziała przesłodzonym szeptem i machnęła mu kitą tuż przed nosem.
  Ronan nie reagował. Fera była tym nieco zawiedziona. Wskoczyła na dach swojego w połowie wkopanego w ziemię domku, by patrzeć na rodzeństwo z góry. Tam położyła się kładąc jedną łapę na drugą, co jakiś czas zamiatając długim ogonem.
  - I co? Nie będzie powtórki z rozrywki? - prowokował ją basior. - Myślałem, że chętnie mnie wgnieciesz w ziemię, Różyczko.
  -Cóż, Ronusiu - zaczęła odgryzając się równie pięknym przezwiskiem. - Nawet nie masz pojęcia jak bardzo chciałabym się ciebie pozbyć. Ale tu mamy pewien mankament. Mianowicie ziemia, którą swoją obecnością skalasz, nie jest niczyja. Należy do dość oryginalnej watahy, złożonej z takich jak ja, ty i twoja siostra. A że już sobie tu milutkie miejsce zagrzałam wolałabym nie podpadać Alfie. Jednak...Gdybyś to ty mnie zaatakował, ja mogę się bezkarnie bronić.
  Posłała Ronanowi paskudny uśmiech. Wiedziała, że basior w życiu nie zaatakuje pierwszy. Ona sama rzadko się takiej taktyki stosuje, a przecież Kruk jest jej lustrzanym odbiciem. Na dodatek pozostała kwestia niewystarczających wiadomości. Lynch już wie, że jest tutaj wataha. Domyślił się też, że Chappie prawdopodobnie także do niej należy i stado zapewne składa się z hybryd, ale nie może zakładać, że wszyscy są tacy ,,milusińscy" jak Głosmok.W razie pojedynku, wataha tak czy siak weźmie stronę Fery.
  Dalej cwaniaczku, pomyślała. Chciałeś spotkania to masz...
  - A w ogóle to po co podpuściłeś Chappie'go żeby was od mnie zaprowadził? - rzuciła, by przerwać narastającą ciszę. - Tak się stęskniłeś? Czy może nauczka nie była zbyt wystarczająca?

Ronan? Masz to opo, a teraz obiecane ploteczki x3

Historia Oriego

        Skąd się biorą dzieci? - to pytanie prędzej czy później będzie musiał usłyszeć każdy rodzic, bo dziecięca ciekawość jest płytsza jedynie od wyobraźni. I nie ma w tym nic dziwnego. Dzieciaki chcą poznać otaczający je świat, to nic złego, prawda? Prędzej czy później same będą musiały stawić mu czoła, więc póki co wolą się przygotować przed tą wielką wyprawą. Ale wracając do pytania: co odpowiedzieć, by dziecku nie namieszać? Niektórzy rodzice mają pomysłowość godną ziemniaka i przemilczają sytuację, inni wykpiwają się mówiąc słynne, jakże irytujące ,,Zrozumiesz kiedy dorośniesz". Istnieją jeszcze (całe szczęście) dorośli z wyobraźnią, którzy wysnuwają bajki nie z tego świata. Do najpopularniejszych teorii należy ta, w której to bocian roznosi dzieci niczym Święty Mikołaj prezenty na święta. I wtedy powstaje pytanie skąd te dzieciaki się wzięły u bociana? Chyba ich nie wyczarował? I tu ponownie zaskakuje nas wyobraźnia jakiegoś niesamowitego prekursora wszystkich zmyślających rodziców: ,,wyhodował je w kapuście".
  Skąd ten dziwny wstęp? Cóż, w przypadku Oriego teoria o dzieciach z roślin jest jak najbardziej prawdziwa. Co prawda nie wylazł z kapusty niczym stonka, ale historia jego narodzin jest dość podobna i równie nie zdolna w nią uwierzyć...
  Daleko stąd, nie wiadomo dokładnie gdzie, rosła rozległa dżungla. Nazywała się ona Lasem Światła. Nietrudno domyśleć się skąd - gdy gasło słońce, wszystkie rośliny zaczynały się jarzyć widmowym błękitnym lub fioletowym blaskiem, niczym świetliki. Nikt o tym lesie nie słyszał, ani żadne opowieści o nim nie krążyły. Po prostu nikt nigdy tam nie był, nawet pod wpływem mocnego trunku bądź dziwnie wyglądających grzybów. Nie miał więc kto opowiadać historie, w które i tak nikt nie uwierzy. W lesie nie mieszkał nikt - żadnej myślącej istoty, jedynie drobne jaskrawe jaszczurki, błyszczące kolibry i całe roje robaczków świętojańskich. A w sercu Lasu znajdowało się monstrualnych rozmiarów drzewo. Miało na imię Monoterasu, a skoro posiadało imię, to miało także świadomość.
  Pewnego razu Monoterasu uroniło kilka swoich świecących, białych liści. Poszybowały niesione wiatrem we wszystkie strony świata. Jeden upadł u stóp drzewa. I ten pod wpływem nieznanych magicznych bodźców przeobraził się w dziwną, świecącą hybrydę. Duża głowa, oczy i uszy królika, ciałko małpki, koci ogon i nogi koziołka.
  ~ Ori... ~ powiedziało drzewo.
  I tak narodził się właśnie nasz Ori. Przyznacie, że jest to wersja zdecydowanie ładniejsza od kapusty...
  Samczyk od tamtej pory strzegł Lasu Światła. Nie mógł go opuszczać. Był związany z nim magicznymi więzami trzymającymi go przy życiu. Była to także kwestia sumienia - Ori nie umiałby porzucić swojego domu, mając tak ważne zadanie do wykonania. W głowie słyszał nawołujący go głos Monoterasu - ni to żeński, ni to męski. Brzmiał echem tysięcy istnień, zlewając się w jeden odzew. A Ori robił co mu kazało. Nie był wojownikiem. Las ponadto nigdy wrogów nie miał. Pełnił raczej rolę opiekuna: odprowadzał zagubione pisklęta do gniazd, leczył ranne drzewa, dokarmiał słabsze lub starsze zwierzęta, które nie mogły liczyć na troskę rodziców. I żył w ten sposób. Nieokreślony, lecz zapewne długi czas. Lata? Wieki? Milenia? Jego świat zaczynał się i kończył w tym lesie. Dzień i noc zlewały mu się w jedno. A jedynym towarzyszem były jaszczurki, kolibry, świetliki, drzewa, kwiaty i dźwięczący w głowie Oriego głos Monoterasu.
  Teraz, gdy Ori zna już prawdziwy świat i miał już do czynienia z innymi myślącymi istotami, zdarza mu się zastanowić, czy głos nie był wytworem jego spaczonego samotnością umysłu. Ale wtedy przypomina sobie, co zmusiło go do opuszczenia lasu. Te wspomnienia były zbyt żywe. Zbyt prawdziwe. Zbyt bolesne.
  Nagle w lesie zaczęło się dziać coś złego. Drzewa chorowały. Z początku były to nieliczne przypadki i Ori gdy tylko zwrócił uwagę, że blask któregoś blednie, leczył je i wszystko wracało do normy. Ale zdarzało się to z czasem coraz częściej. Gdy Ori był już zmuszony każdą noc spędzać na leczeniu pięciu do dziesięciu drzew, zaczął się niepokoić. Aż doszło do tego, że nie mógł już nadążyć. Drzewa zaczęły obumierać, jedno po drugim. Ich blask najpierw blednął, z nocy na noc coraz bardziej, aż w końcu liście odpadały zostawiając sękate gałęzie wytrzeszczone niczym szpony, a same drzewa przestawały świecić w ogóle. Razem z nimi umierały zwierzęta. Las zmniejszał się. Granica jego świateł malała. A razem z nim malały siły życiowe Oriego. Samczyk słabł, czuł to. Z dnia na dzień. Walczył o każde drzewo, każdy kwiat, połać mchu...ale na nic. Był sam. Nie mógł uratować całego lasu. Mógł czekać na koniec.
  Aż zaraza dopadła Monoterasu. Serce Lasu Świateł umierało. A razem z nim umierał Ori.
  ~ Uciekaj... ~ szeptało drzewo. ~ Przeżyj...
  Ori nigdy nie kwestionował rozkazów Monoterasu. Ruszył więc przed siebie. Idąc między martwymi drzewami tracił siły. Potykał się, słaniał na nogach, był bliski utraty przytomności. Aż w końcu upadł. Jego blask zgasł tak, jak zgasł blask drzew, kwiatów i wszystkich istot żyjących w Lesie Świateł.
  I wtedy Monoterasu, targnięte przeraźliwym bólem po utracie swojego podopiecznego, zużyło całą swoją pozostałą energię życiową, by dać Oriemu największy z darów: wolność.

        Ori obudził się. O dziwo. Zamrugał niepewnie i podniósł się do pozycji siedzącej.
  - Monoterasu? - zapytał i rozejrzał się.
  Nikt nie odpowiadał. Na dodatek nie był już w lesie, a na jakimś pustym stepie. A jego obecne ciało było mniejsze niż stare, słabsze...i wolne. Miało własne życie. Nie było związane z Lasem Świateł, który został gdzieś daleko stąd. Martwy. A on znowu był sam, w świecie, którego nie znał, który go nie chciał. Ori podróżował przez cały rok. Spotykał wiele osób. Nigdzie nie został na długo, z różnych powodów. Jedni uważali go za dziwadło, od którego należy trzymać się z daleka, za to drudzy robili sobie z niego obiekt kultu (i kto wie, czy nie jest gdzieś czczony do dzisiaj).
  I po długim czasie trafił do Krainy Hybryd.

Od Lukasa - Dwa wisielce...?

        Słońce właśnie wyjrzało zza szarych, burzowych chmur, muskając pierwszymi promykami krajobraz dookoła. To była tylko odrobina światła po deszczowej nocy, ale zdawało się, że dzięki niemu świat znów zaczął żyć. Nagle trawa wydała się zieleńsza, drzewa dumniejsze, a zwierzęta jakby pewniejsze siebie i radośniejsze. Ten beztroski moment musiał, oczywiście  m u s i a ł  ktoś zepsuć. Z resztą, nie trudno było domyśleć się kim ta osoba była.
Po pysku rogatego samca przemknął grymas niezadowolenia, gdy jasny strumień światła ukąsił go prosto w oczy. Basior zacisnął mocniej powieki, próbując uchronić się przed słońcem i odwlec pobudkę. Niestety, kula ognia była dzisiaj bardzo zawzięta i najwyraźniej nie zamierzała dać za wygraną.
-A srał cię pies.- mruknął niezadowolony Lukas, choć przyznam, że gdy rzucił słońcu tą frazę prosto w „twarz” humor nawet mu się poprawił. Zaraz na pysku pojawił się złośliwy uśmiech, a hybryda gotowy był otworzyć czerwone ślepia i podnieść się z ziemi. Niestety, słońce miało inne zdanie na temat uprzejmości basiora, bo Lukas przez chwilę miał wrażenie, że po raz kolejny został oślepiony, tym razem znacznie jaśniejszym promieniem.
-Dobra, już koniec! Rozumiem, rozumiem, żadnych obraz, łapię. Wystarczy?- chyba tak, gdyż jak na zawołanie samiec znów mógł normalnie widzieć. Każdemu to wydarzenie zdawałoby się zwykłym zbiegiem okoliczności, a to że słońce przestało oślepiać wilka zapewne było tylko zwykłym przypadkiem. Najpewniej po prostu zostało przysłonięte przez chmurę. Z resztą, zapewne tak było. Ale kiedy jest się kimś takim jak Lukas, można kłócić się w najlepsze z siłami natury i jeszcze dostać odpowiedź. Po prostu. To, czy było to możliwe, czy nie to już zupełnie inna sprawa, ale kwestię „realności” póki co możemy zostawić w spokoju.
Takim oto akcentem nasz granatowo-szary demon rozpoczął kolejny dzień swojej tułaczki. Wędrówka trwała już od kilku miesięcy, choć dopiero od niecałych trzech tygodni podróżował sam. To właśnie wtedy rozstał się z Sarsanne, która o ile dobrze pamiętał, udała się na wschód. Ciężko powiedzieć dlaczego po tylu latach obie hybrydy zdecydowały się udeptać w końcu własną ścieżkę, ale przecież Lukas nie mógł nikogo za to winić. Poza tym, o ile dobrze pamiętał pomysł rozłąki wyszedł właśnie od niego, dlatego też jeśli czasem czuł się samotny, była to tylko i wyłącznie jego wina. Choć nie powiem, by bardzo się nad sobą użalał… właściwie to w ogóle tego nie robił. Całkiem podobała mu się wizja samego siebie, jako samotnego, dumnego wędrowca. Owszem, raz na jakiś czas zdarzało mu się zatrzymać w jakiejś watasze. Czasem nawet wykorzystywał swój demoniczny wygląd, by straszyć i nawiedzać watahy nocami, a potem okradać pojedyncze wilki. Takie życie było nawet całkiem zabawne, nawet jeśli nie spotkał na swej drodze większych dziwolągów. Poza tym, kto mówi, że nigdy na nikogo takiego nie wpadnie? Na tym zwariowanym świecie muszą istnieć zwierzęta dziwaczniejsze od niego i on zamierzał to sobie udowodnić.

Po tak wielkiej ulewie, jaka miała miejsce w nocy, niektóre tereny bardziej przypominały bagno, niż stabilne i twarde podłoże. Rzeki wylały ogromną ilość wody, której nawet leśna gleba nie zdołała jeszcze wchłonąć. Właściwie to zalesione tereny były najgorszymi do wędrówek, bo chociaż pozbyły się części wody, to mimo wszystko konary, trawa i gałęzie, jakie leżały na ziemi były mokre i śliskie, a gdzie by się nie stanęło, nie dało się nie wejść w kałużę błota. Nic więc dziwnego, że Lukas, który normalnie mógł poszczycić się nie najgorszą kondycją i refleksem, a także spostrzegawczością, nie zauważył cieniutkiej żyłki, przywiązanej tuż przy podłożu, między drzewami.
Gdy zahaczył o nią długim, orlim szponem i tylnej łapy, stracił równowagę i o mały włos nie wylądował pyskiem w kałuży. Cisnął przy tym kilka przekleństw, choć przecież nikogo wokół nie było. Przynajmniej tak mu się zdawało.
-Co jest?- mruknął do siebie, podchodząc do owej nieszczęsnej żyłki. Oplatała dwa drzewa, między którymi przechodził, ale dostrzegł, że nitka mknęła gdzieś dalej, a jej koniec zapewne ginął wśród gęstej zarośli.- Dziwne.- powiedział, po czym przeciął przezroczystą żyłkę pazurem. Oj, powinien był tego nie robić.
Przerwanie nitki sprawiło zerwanie cieniutkiego łańcucha, który rozluźniony nie mógł już stawiać żadnego oporu, ani przytrzymywać drewnianej belki, zawieszonej wśród gałęzi. I choć Lukas tego nie widział, to tylko niezwykle wyczulony słuch uratował go od spotkania twarzą w twarz (dosłownie) z drewnianą kłodą. Świst przemknął mu tuż koło ucha, gdy w ostatnim momencie zdążył wykonać unik od spotkania z kawałkiem drewna na sznurku, które jak huśtawka, zaczęło się teraz bujać to w jedną, to w drugą stronę, stopniowo tracąc prędkość.
Zanim wilk zdążył cokolwiek zrobić, do jego uszu dobiegł śmiech. Nie było on ani psychopatyczny, ani straszny, choć dało się wyczuć w nim odrobinę złośliwości. Basior rozejrzał się, jednak nikogo wokół nie było. Tylko drzewa, błoto, krzaki i wisząca belka, która jeszcze przed chwilą mknęła na spotkanie z jego pyskiem. I wtedy coś dostrzegł. Coś, a może raczej kogoś. Ciemny kształt, poruszający się wśród drzew. I czerwone rogi, trochę większe od jego. Postać nie tyle uciekała, co zdawała się kryć wśród drzew i krzewów… w dodatku ten zadowolony z siebie śmiech słyszał właśnie ze strony, z której wybieg ł nieznajomy. Nie trzeba być geniuszem, by skojarzyć tak oczywiste fakty. Lukas, nie zastanawiając się zbyt długo, pobiegł za obcym. Wyruszył później, choć szybko odnalazł go wzrokiem. Ciemny hybryda nie biegł zbyt szybko, nie dlatego że nie umiał tylko… zupełnie jakby nie zależało mu na ucieczce. Jakby chciał być dogoniony, ale nie złapany.
Nim demon załapał o co w tym wszystkim chodziło, było już za późno. Nastąpił łapą na pętlę, która pod wpływem ciężaru poderwała się do góry, pociągając go za sobą. Samiec, nim się obejrzał, wisiał głową do dołu wśród drzew. Choć był skołowany i zaskoczony, a wisząc głową w dół czuł się dziwnie i niezręcznie (no a kto by się nie czuł?), to dostrzegł, że wraz z jedną liną, do góry podniosło się jeszcze wiele innych. Kilka z nich było inaczej ułożonych i pięły się one w różnych kierunkach, zupełnie, jakby…
Jakby stanowiły sieć pułapek - pomyślał, a oglądając to wszystko, nawet z tak niekorzystnej perspektywy, pozwolił sobie na uśmiech. - Dzieło diabła - dodał w myślach, przyglądając się krzakom, z których wyłoniła się uciekająca postać.
Była to szaro-czerwona rogata hybryda, która podobnie jak on (może to przez ogon, może przez zęby i rogi) przypominała demona. Widząc skołowanego Lukasa, wiszącego kilka metrów nad ziemią, nieznajomy zaczął się śmiać, najwyraźniej zadowolony ze swojego dzieła.
-Jak tylko zejdę nie będzie Ci już do śmiechu.- warknął w jego stronę, choć nie powiem, by szara hybryda szczególnie się tym przejęła. Właściwie, było chyba na odwrót.
-Ach taaak?- obcy zwrócił się do swej „zdobyczy”, unosząc jedną brew. Dopiero, gdy Lukas usłyszał jego głos zrozumiał, że nieznajomy tak naprawdę jest nieznajomą. Tym bardziej poczuł się niezręcznie, gdyż opinia „pokonanego przez samicę” niestety nie brzmiała zbyt dumnie.- A masz może pomył w jaki sposób tego dokonasz?
-Puść mnie.- wycedził przez zęby. Przyłapał się na tym, że chciał być zły na obcą, ale nie potrafił na serio się za to wszystko wkurzyć. Z resztą, cała sytuacja wydała mu się całkiem zabawna, nawet jeśli widział świat do góry nogami. Rogata hybryda tylko zaśmiała się w odpowiedzi.
-Po co w ogóle ten teatrzyk, co?- kontynuował, wskazując łapą pozostałe liny.- To takie twoje hobby? Łapanie przypadkowych hybryd?
Na to samica tylko uśmiechnęła się złośliwie.
-Ależ ja tylko im pomagam się rozgrzewać. Trochę ćwiczeń jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
-Acha, mam rozumieć że powinienem ci dziękować na klęczkach?- rogacz uniósł jedną brew, a jego rozmówczyni posłała mu demoniczne spojrzenie.
-Wystarczy mnie wielbić do końca życia.- rzuciła ironicznie, na co Lukas (mimo sytuacji) zaśmiał się kpiąco.
-Puścisz mnie?- spytał po raz wtórny, gdy nie mógł już znieść oglądania świata do góry nogami. Obca najwyraźniej tylko czekała na to, aż basior powtórzy pytanie, gdyż ponowna odmowa sprawiła jej niemałą radość.- Nie to nie, sam sobie w takim razie poradzę.- mówiąc to, zaczął się bujać to w jedną to w drugą stronę, próbując dosięgnąć najbliższej liny. Hybryda nie miał bladego pojęcia jak działa ten skomplikowany mechanizm, albo mechanizmy bo sądząc po ilości sznurków i żyłek, było tego naprawdę sporo… ale liczył, że przecinając kilka lin uda mu się uwolnić. Aczkolwiek rogata wadera szczerze w tą wątpiła, gdyż przyglądała się kolejnym próbom Lukasa ze złośliwym uśmiechem.
-Na nic Ci się to nie zda, wiesz?- zauważyła, podchodząc bliżej wisielca.- Na twoim miejscu…- nie dokończyła, gdyż właśnie w tym momencie basior przeciął kolejny sznurek, uruchamiając jedną z pułapek.
Nim wadera zdążyła załapać co się stało, jedna z lin chwyciła jej łapę i również podciągnęła do góry w błyskawicznym tempie. Obie hybrydy zawisły głowami w dół na podobnej wysokości, czyli dobre cztery metry nad ziemią. Lukas był bardzo zadowolony ze swego „dzieła”, bo nawet jeśli złapanie nieznajomej w jej własną pułapkę było tylko zwykłym przypadkiem, niemniej był to szczęśliwy traf.
-Wyglądamy jak dwa wisielce.- zauważyła szara hybryda, po czym parsknęła śmiechem, jakby zupełnie nie przejęła się zaistniałą sytuacją. Lukas uniósł jedną brew, choć nie skomentował dziwnego zachowania wadery.
-No i co ty na to, wisielcu?- rzucił w jej stronę.- Może teraz zdecydujesz się mnie puścić.

Nocte? Co ty na to? ^^

wtorek, 8 grudnia 2015

Historia Lukasa

        Moja historia, co? Chciałbym powiedzieć, że była bardzo trudna. Że jako przypadek, chodząca pomyłka miałem ciężkie życie , zbyt bolesne, by opowiadać. Albo odwrotnie… czasem, gdy ktoś pyta się mnie o moje wcześniejsze życie, chciałbym po prostu parsknąć kpiącym śmiechem i zacząć kręcić głową z niedowierzaniem. Może w między czasie mruknąć do siebie słowo o głupocie i wścibstwie tego świata, ale na tyle głośno, by ta druga osoba usłyszała. Czasem są takie momenty, w których słysząc to pytanie mam ochotę wywrócić oczami, spojrzeć groźnie na nieznajomego, dając mu do zrozumienia, że właśnie mocno mnie uraził, odwrócić się na pięcie i po prostu odejść jak najdalej… najlepiej przed siebie, z lekko zwieszoną głową. I wiecie co? Czasem naprawdę wybieram spośród tych kilku wersji. Ba! Robię to prawie zawsze, właściwie jeszcze nigdy nikomu nie powiedziałem co wydarzyło się naprawdę. Dawałem tylko niejasne znaki, tak aby rozmówca sam odpowiedział sobie na pytanie, wymyślając przy okazji moją historię, przypisując mi jakieś osiągnięcia, bądź porażki. Dla mnie to bez różnicy. Wiecie dlaczego? Bo sam nie pamiętam co działo się wcześniej. Po prostu.
To nie jest tak, że całkowicie utraciłem pamięć. Wiem, jak mam na imię, ile mam lat, skąd mniej więcej pochodzę. Ale kiedy próbuję przypomnieć sobie na przykład zdarzenia sprzed Zdrady, albo jeszcze te, które miały miejsce zanim dołączyłem do wojska… nic. W głowie mam zupełną pustkę. Ciężko powiedzieć dlaczego. Właściwie to przez te kilka miesięcy wędrówki wpadłem tylko na dwie w miarę możliwe opcje. Pierwsza jest na tyle pospolita, że przez większość czasu naprawdę byłem w stanie w nią uwierzyć. Możliwe, że moje szczenięce, a także młodzieńcze życie było albo na tyle straszne, albo na tyle nudne i zwyczajne, że moja podświadomość specjalnie wyparła dotyczące go wspomnienia z mojej świadomości. Druga wersja jest trochę inna, możliwe że nawet z lekkim dreszczykiem. Pomyślałem sobie raz- a co jeśli ktoś celowo pozbawił mnie pamięci? Nie całej oczywiście, ale tylko niektórych fragmentów, tych które najwyraźniej były komuś bardzo nie na rękę. Wariactwo, myślicie sobie zapewne. Uwierzcie mi, na początku też tak sądziłem. Ale wiecie co? Potem ta wersja wydała mi się nawet bardziej prawdopodobna. Już tłumaczę dlaczego.
Wymyśliłem pewną grę. Nazwałem ją Zagadka, polegała mniej więcej na tym, że cofając się krok po kroku myślami do przeszłości, próbowałem po kolei odtworzyć sobie tamte wydarzenia. Pamiętałem dobrze naprawdę wiele momentów, które działy się chociażby kilka miesięcy, a nawet i rok temu, ale potem natrafiałem na barierę. Nie była to zupełna pustka. Przypominała raczej wielkie, żelazne wrota, bez dziurki od klucza. Nawet, jeśli próbowałem się do nich dobić, w pewien absurdalny sposób „otworzyć je siłą” to, mimo mych częstych prób, była to rzecz niewykonalna.
Ostatnia rzecz, jaką pamiętam to bitwa. A raczej trzask. Głośny gruchot, powarkiwania, czyjeś krzyki, ginące wśród mlecznej mgły oraz nieprzyjemny dla ucha trzask łamanych kości. Wszystko działo się w zdecydowanie zbyt szybkim tempie niż powinno. Takie przynajmniej odnosiliśmy wrażenie, gdyż jestem niemalże pewien, że czas płynął zupełnie normalnie. Nasze stado, a raczej „oddziały”, jak wilki wolały nas nazywać, znalazło się w ślepym zaułku. Była nas zaledwie garstka hybryd. Staliśmy, przyciśnięci do skalnej ściany, ciągnącej się i w pewien sposób otaczającej nas z obydwu boków. Przed sobą zaś mieliśmy wroga. Ogromne stado wilków, które choć pojedynczo nie dorównywały nam ani siłą, ani sprytem, to miały zdecydowaną przewagę liczebną. W tej chwili ciężko jest mi powiedzieć za co i, co ważniejsze, dla kogo walczyliśmy. Wiem natomiast, że zajmowałem w wojsku naprawdę wysoką pozycję, zwłaszcza, że pozostali członkowie naszej niewielkiej armii przypatrywali się mi, czekając na rozkazy. Byli gotowi wykonać moje polecenie, nawet jeśli wiedzieli, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. A może to właśnie dlatego byli tacy wierni? Nie, nie sądzę. Mimo mojego okropnego charakteru i natury buntownika, tamte hybrydy potrafiły mi zaufać i chyba właśnie dlatego tak bardzo ceniłem ich towarzystwo.
-No i d.upa, co nie, Lukas?- usłyszałem tuż obok swego ucha. Kiedy odwróciłem się w tamtą stronę dostrzegłem, że obok mnie, po mojej prawej stała ciemna, skrzydlata hybryda. Ona również wyglądała jak demon, nawet jeśli nie miała rogów. Z resztą, przez ten jej diaboliczny uśmiech i charakterek wielu twierdziło, że było je najbliżej do Piekła.
-Dzięki za podsumowanie, Sarsa.- rzuciłem sarkastycznie, na co samica tylko parsknęła śmiechem. Potrafiła żartować nawet w tak krytycznych sytuacjach, co było naprawdę godne podziwu. Nawet, jeśli powinienem być wtedy na nią zły, to nie byłem w stanie. Sarsanne miała w sobie jakąś dziwną cechę, która sprawiała, że pozostałe hybrydy potrafiły wybaczyć jej wiele wybryków i robić wiele, jeśli tylko poprosiła. Ja również nie umiałem jej niczego odmówić, choć byliśmy tylko przyjaciółmi. Nawet jeśli obecnie tego nie pamiętam, to jestem niemalże pewien, że zawsze łączyły nas bardziej relacje brat-siostra, niż partner-partnerka. Skąd to wiem? Wystarczy mi tylko jedno spojrzenie w jej fiołkowe oczy. Dostrzegłem w nich zadowolenie, radość, dumę i lojalność… ale nie miłość, a już na pewno nie taką, jaką darzyć się winno kochającą osobę. Poza tym, nie ukrywam, że przyjacielskie relacje, jakie nas łączyły zdecydowanie bardziej mi odpowiadały.
-Zawsze do usług!- zasalutowała mi ironicznie, parskając śmiechem. Mimo, że w tamtym momencie zbliżały się do nas siły nieprzyjaciela, ona wciąż nie przestawała się uśmiechać. Zaskakujące.- To jakie masz rozkazy, kapitanie?- acha i jeszcze jedna rzecz. Sarsa chyba jako jedyna wypowiadała mój tytuł z taką pogardą i zawsze, kiedy był najmniej potrzebny. Doprawdy dziwna była z niej towarzyszka.
-Atak.- mruknąłem bardziej do siebie, niż do innych. Było nas co najwyżej kilkanaście hybryd, przeciwko wielkiemu oddziałowi wilków. Były głodne, pragnęły zemsty. Spojrzałem w bok, w stronę jednej ze skalnych półek. Na tej największej stał pewien wilk, a sądząc po jego postawie był nie tylko osobą dumną, ale też bezwzględną i arogancką. A to, co zrobił potem jeszcze bardziej potwierdza moje słowa. Spojrzał w dół i nasze spojrzenia się spotkały. Nie pamiętam dobrze kim dokładnie był, ale wiem że kimś ważniejszym ode mnie. To chyba on wydawał nam rozkazy, nawet jeśli to ja byłem kapitanem oddziału. W jego czarnych oczach, w momencie, kiedy na mnie spoglądały, widziałem czystą nienawiść. Nie lubiłem na niego patrzeć, mimo to robiłem to dość często. Zawsze, gdy nasze spojrzenia się spotykały miałem te dziwne przebłyski. Krzyki, kpiące śmiechy, jadowity i palący dotyk bicza na skórze. W dodatku płyn, który wlewali nam do ust- najpierw mi, potem Sarsie i wreszcie całemu oddziałowi. Nie jestem pewien, ale chyba owa substancja miała coś wspólnego z naszymi zanikami pamięci.
-Jesteś pewien?- usłyszałem głos Diablika. Nie czułem w nim trwogi, myślę, że chciała sprawdzić, czy aby na pewno jestem gotów posunąć się do takich działań.
-Chyba słyszałaś.- mruknąłem w jej stronę, po czym krzyknąłem do pozostałych.- Atak! Ruszamy na wroga! TERAZ!!!
I ruszyliśmy. Kilkanaście hybryd przeciwko niezliczonym siłą przeciwnika. Szarpaliśmy, gryźliśmy, przeklinaliśmy i warczeliśmy na kogo tylko się dało. Zawsze, kiedy patrzyłem w bok, po mojej prawej stronie widziałem Sarsanne. Dobrze pamiętam ten moment, chyba jedyny, w którym ta hybryda potrafiła zachować powagę i przestała uśmiechać się zadziornie pod nosem. A kiedy spojrzałem w drugi bok, w lewo… nieco w górę, dostrzegłem t e g o wilka. Mimo, że nie był hybrydą, to jakimś cudem dowodził nami wszystkimi. Nawet, jeśli darzyliśmy siebie szczególną nienawiścią. Jedna rzecz nie podobała mi się w jego postawie… coś, co zupełnie nie pasowało do obecnej sytuacji. Niezadowolenie.
Byliśmy jednym z oddziałów, działających wedle jego rozkazów. Kazał nam atakować tamte wilki, j a kazałem to robić. Choć było nas mniej, to dzięki naszej sile, umiejętnością i determinacji, jakoś dawaliśmy radę. Pokonaliśmy wroga. On nie był zadowolony. Właśnie wtedy, gdy doszło do mnie co tutaj się działo, było już za późno. Ten wilk chciał, byśmy nie ruszyli do ataku. Wolał oglądać, jak wróg rozszarpuje nasze ciała, niż jak bronimy się i zwyciężamy. Zdradził nas. A kiedy nasze spojrzenia ponownie się spotkały, patrzył na mnie z jeszcze większą nienawiścią. Wiedziałem, byłem już pewien swego. On również wiedział, że ja wiem.
Gdy bitwa się skończyła, widziałem, jak ten pospiesznie zbiega ze skalnej półki. Uciekał, a ja miałem zamiar go dogonić. W tamtej bitwie poległo wielu naszych, tak wiele hybryd, a to wszystko z jego winy. Gdybym tylko wiedział wcześniej wszystko potoczyłoby się inaczej. Było już za późno. Kiedy tylko ruszyłem w jego kierunku, ktoś uderzył mnie w głowę, a ja straciłem przytomność.
Kiedy się ocknąłem, nade mną stała Sarsanne. Mówiła coś do mnie, ale ja nie słuchałem. A ponieważ w pobliżu nie było już nikogo, kto by nami dowodził, pozostałe hybrydy zwyczajnie odeszły. Ponieważ ja im pozwoliłem. Zostałyby lojalnie, gdybym im rozkazał, ale nie chciałem. Każdy ruszył własną ścieżką. Ja oraz Sarsanne przez pewien czas podążaliśmy tą samą. Po upływie kilku miesięcy zdecydowaliśmy się pożegnać, być może na zawsze. Ona ruszyła w przed siebie, a ja zboczyłem z naszej dawnej drogi i… po jakimś czasie trafiłem tutaj.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

,,Budujemy za dużo murów, a za mało mostów"

Imię: Ori (pełne imię było tak niemiłosiernie długie, że samczyk zapamiętał z niego jedynie dwie pierwsze sylaby i do dzisiaj tak się przedstawia)
Płeć: Samiec
Wiek: 2 lata (a przynajmniej tyle posiada jego obecne ciało)
Typ hybrydy: Oj żeby to było takie proste...Ori ma różne cechy: uszy i oczy królika, racice i tylne łapy jak u jakiegoś kopytnego, koci ogon i przednie łapy jak u małpy. Jedno jest pewne: samczyk nie jest zwyczajną hybrydą. Kapłani określali go jako Ducha Światła, Strażnika Jasności, czy jeszcze bzdurniej.
Co daje ci bycie hybrydą?:
  ~ Ori jest niesamowicie wytrzymały i zaskakująco silny jak na takie drobne ciałko
  ~ Dzięki przeciwstawnym palcom porusza się niesamowicie szybko w leśnym poszyciu. Jeśli musi, potrafi biec na czterech nogach sadząc zajęcze susy dzięki silnym tylnym kończynom. Przez większość czasu zachowuje jednak równowagę w pozycji wyprostowanej.
  ~ Nienormalność Oriego potwierdza jego oryginalny magiczny talent do tworzenia świetlistych, widmowych kul. Są wyjątkowo delikatne i zupełnie niematerialne, więc nie mogą posłużyć za broń. Co najwyżej oślepią przeciwnika dając malcowi szansę ucieczki. Gdy wyjątkowo się postara, stworzone przez niego światełko będzie w stanie uleczyć drobną ranę.
  ~ Hybryda potrafi wyprowadzać jednorazowe ataki mentalne. Nie potrafi czytać w niczyich myślach, umie jedynie zadać komuś niesamowity ból, który utrzymywany odpowiednio długo trwale uszkodziłby umysł. Umiejętność ta łatwo wykańcza samczyka fizycznie. Krótki atak jedynie go zmęczy, utrzymywany dłużej z większą intensywnością może wyłączyć małego na kilka godzin. Ori nienawidzi korzystać z tej zdolności i zgadza się na to tylko w ostateczności.
Partner: Taaak...już widzę jak ten dzieciak się w kimkolwiek zakochuje. Jedyna miłość jakiej możesz się od niego spodziewać, to miłość rodzinna.
Rodzina: Jedynym znanym Oriemu krewnym jest prawdopodobnie to wielkie, świecące drzewo, które do niego przemawiało i długo wzywało go do siebie. Nie, nie zwariował. Chyba.
Charakter: Ori to prawdopodobnie najniewinniejsza istota jaką kiedykolwiek w życiu spotkasz, no może poza nowo narodzonym szczenięciem. Samczyk nie jest zdolny do zabicia kogokolwiek, choćby muchy. Gdy stąpa po trawie uważa, czy nie nadepnie przypadkiem jakiejś mrówki, a pływając stara się nie zakłócać spokoju ryb. Co za tym idzie, Ori jest wyjątkowo uczynny i pomocny. Nie potrafi znieść widoku cierpiącej istoty, stara się pomóc w jakikolwiek sposób. Bezczynne siedzenie i przyglądanie się nie leży w jego naturze. Nie umie być czysto wredny, sarkazm też mu nie wychodzi. Co najwyżej gdy się naprawdę zezłości wygarnie ci kilka rzeczy z godnością przedszkolaka. Nie można jednak zarzucić mu braku odwagi. O nie, tej ma aż w nadmiarze. Często graniczy ona z czystą głupotą, ale w pewnych sytuacjach Ori jest w stanie porzucić rozsądek. Zwłaszcza, gdy chodzi o jego przyjaciela. Samczyk nie mógłby znieść myśli, że jego przyjaciel cierpi, a on go przed tym nie uchronił. Mały dosyć łatwo się przywiązuje, chociaż po pierwszym spotkaniu może jeszcze nie ufać ci w pełni. Zwłaszcza, jeśli i ty nie obdarzyłeś go zaufaniem, lub (co dla ciebie gorsze) próbowałeś go przestraszyć. Ori osoby którym nie ufa omija szerokim łukiem, bacznie je obserwując. Przyjaciół natomiast trzyma się blisko. Wydaje mu się, że musi ich chronić, jakby ponownie był Strażnikiem Lasu, a oni bezbronnymi roślinami (zob. historia). Może się czasem wydawać w tym aż zbyt nadgorliwy. Niektórych bawi jego opiekuńczość, bo jak takie małe stworzenie może się martwić o dorosłą hybrydę? Nie powinno być na odwrót? Inni są w stanie to zrozumieć. Ori po prostu całe życie był samotny i nie chce już nikogo stracić. Mimo towarzyskości stworek mało się odzywa. Ogranicza się do kilku cichych i niepewnych słów.
Dodatkowy opis: Ori jest drobną istotą. Poruszając się na czterech łapach niewiele przewyższa lisa. Przez większość czasu chodzi jednak w pozycji wyprostowanej (a przynajmniej wyprostowanej na tyle, by utrzymać równowagę), głową dorasta więc spokojnie do barku zwykłego wilka. Uszy również dodają mu wzrostu: są długie, osadzone nisko na wysokości nosa. Za czołem, u szczytu głowy, wyrastają mu dwa długie wyrostki. Nie są to rogi. Bardziej przypominają czułki, na dodatek drgają gdy Ori jest zdenerwowany, stroszą się gdy jest zainteresowany i opadają płasko gdy jest smutny. Ma duże czarne oczy przywodzące na myśl królika. Budową ciała przypomina małpkę kapucynkę. Przednie łapy są nieco dłuższe niż być powinny (jak u małpy), są zakończone dłońmi z przeciwstawnym kciukiem i dwoma palcami bez paznokci ani żadnych pazurów. Tylne nogi przypominają budową koźle, a zamiast stóp ma racice. Ori posiada także średniej długości ogon, który pomaga mu zachowywać równowagę stojąc na tylnych nogach. Cały porośnięty jest krótką, miękką wiecznie nieskazitelnie białą sierścią. Na krańcach uszu, czułków, palcach i tylnych nogach przechodzi w jasny odcień fioletu. Futro ma jedną ciekawą własność: bardzo łatwo je wyczyścić. Brud wydaje się w ogóle na nim nie osiadać na stałe. Rozpoznawalną cechą Oriego jest jego głos - cichy, melodyjny, dziecięcy.
Zainteresowania: Do głównych zainteresowań Oriego należą rośliny. Gdy trafia na jakiś nowy gatunek potrafi ślęczeć na nim godzinami, choćby był to jedynie jeden poskręcany badyl. Kwiaty najbardziej przyciągają jego uwagę. Zna niemal wszystkie ich odmiany i lubi się chwalić swoją wiedzą. Lubi także w wolnym czasie bawić się swoją świetlistą magią, na przykład sprawiać, że rośliny zaczynają migotać wewnętrznym blaskiem, żonglować widmowymi kulami, zostawiać w powietrzu świetliste smugi. Poprawianie innym humoru zawsze sprawia mu wiele przyjemności. Podobnie towarzyszenie przyjacielowi - czy to bawiąc się, rozmawiając, czy najzwyczajniej siedząc i oglądając gwiazdy (,,Bo czasem warto razem pomilczeć", jak to sam powiada).
Stanowisko: Łącznik/Posłaniec
Zawody:
Song ThemeEcho - Jason Walker
Historia: [LINK]
Nick na howrse: NyanCat^._.^~