Skąd się biorą dzieci? - to pytanie prędzej czy później będzie musiał usłyszeć każdy rodzic, bo dziecięca ciekawość jest płytsza jedynie od wyobraźni. I nie ma w tym nic dziwnego. Dzieciaki chcą poznać otaczający je świat, to nic złego, prawda? Prędzej czy później same będą musiały stawić mu czoła, więc póki co wolą się przygotować przed tą wielką wyprawą. Ale wracając do pytania: co odpowiedzieć, by dziecku nie namieszać? Niektórzy rodzice mają pomysłowość godną ziemniaka i przemilczają sytuację, inni wykpiwają się mówiąc słynne, jakże irytujące ,,Zrozumiesz kiedy dorośniesz". Istnieją jeszcze (całe szczęście) dorośli z wyobraźnią, którzy wysnuwają bajki nie z tego świata. Do najpopularniejszych teorii należy ta, w której to bocian roznosi dzieci niczym Święty Mikołaj prezenty na święta. I wtedy powstaje pytanie skąd te dzieciaki się wzięły u bociana? Chyba ich nie wyczarował? I tu ponownie zaskakuje nas wyobraźnia jakiegoś niesamowitego prekursora wszystkich zmyślających rodziców: ,,wyhodował je w kapuście".
Skąd ten dziwny wstęp? Cóż, w przypadku Oriego teoria o dzieciach z roślin jest jak najbardziej prawdziwa. Co prawda nie wylazł z kapusty niczym stonka, ale historia jego narodzin jest dość podobna i równie nie zdolna w nią uwierzyć...
Daleko stąd, nie wiadomo dokładnie gdzie, rosła rozległa dżungla. Nazywała się ona Lasem Światła. Nietrudno domyśleć się skąd - gdy gasło słońce, wszystkie rośliny zaczynały się jarzyć widmowym błękitnym lub fioletowym blaskiem, niczym świetliki. Nikt o tym lesie nie słyszał, ani żadne opowieści o nim nie krążyły. Po prostu nikt nigdy tam nie był, nawet pod wpływem mocnego trunku bądź dziwnie wyglądających grzybów. Nie miał więc kto opowiadać historie, w które i tak nikt nie uwierzy. W lesie nie mieszkał nikt - żadnej myślącej istoty, jedynie drobne jaskrawe jaszczurki, błyszczące kolibry i całe roje robaczków świętojańskich. A w sercu Lasu znajdowało się monstrualnych rozmiarów drzewo. Miało na imię Monoterasu, a skoro posiadało imię, to miało także świadomość.
Pewnego razu Monoterasu uroniło kilka swoich świecących, białych liści. Poszybowały niesione wiatrem we wszystkie strony świata. Jeden upadł u stóp drzewa. I ten pod wpływem nieznanych magicznych bodźców przeobraził się w dziwną, świecącą hybrydę. Duża głowa, oczy i uszy królika, ciałko małpki, koci ogon i nogi koziołka.
~ Ori... ~ powiedziało drzewo.
I tak narodził się właśnie nasz Ori. Przyznacie, że jest to wersja zdecydowanie ładniejsza od kapusty...
Samczyk od tamtej pory strzegł Lasu Światła. Nie mógł go opuszczać. Był związany z nim magicznymi więzami trzymającymi go przy życiu. Była to także kwestia sumienia - Ori nie umiałby porzucić swojego domu, mając tak ważne zadanie do wykonania. W głowie słyszał nawołujący go głos Monoterasu - ni to żeński, ni to męski. Brzmiał echem tysięcy istnień, zlewając się w jeden odzew. A Ori robił co mu kazało. Nie był wojownikiem. Las ponadto nigdy wrogów nie miał. Pełnił raczej rolę opiekuna: odprowadzał zagubione pisklęta do gniazd, leczył ranne drzewa, dokarmiał słabsze lub starsze zwierzęta, które nie mogły liczyć na troskę rodziców. I żył w ten sposób. Nieokreślony, lecz zapewne długi czas. Lata? Wieki? Milenia? Jego świat zaczynał się i kończył w tym lesie. Dzień i noc zlewały mu się w jedno. A jedynym towarzyszem były jaszczurki, kolibry, świetliki, drzewa, kwiaty i dźwięczący w głowie Oriego głos Monoterasu.
Teraz, gdy Ori zna już prawdziwy świat i miał już do czynienia z innymi myślącymi istotami, zdarza mu się zastanowić, czy głos nie był wytworem jego spaczonego samotnością umysłu. Ale wtedy przypomina sobie, co zmusiło go do opuszczenia lasu. Te wspomnienia były zbyt żywe. Zbyt prawdziwe. Zbyt bolesne.
Nagle w lesie zaczęło się dziać coś złego. Drzewa chorowały. Z początku były to nieliczne przypadki i Ori gdy tylko zwrócił uwagę, że blask któregoś blednie, leczył je i wszystko wracało do normy. Ale zdarzało się to z czasem coraz częściej. Gdy Ori był już zmuszony każdą noc spędzać na leczeniu pięciu do dziesięciu drzew, zaczął się niepokoić. Aż doszło do tego, że nie mógł już nadążyć. Drzewa zaczęły obumierać, jedno po drugim. Ich blask najpierw blednął, z nocy na noc coraz bardziej, aż w końcu liście odpadały zostawiając sękate gałęzie wytrzeszczone niczym szpony, a same drzewa przestawały świecić w ogóle. Razem z nimi umierały zwierzęta. Las zmniejszał się. Granica jego świateł malała. A razem z nim malały siły życiowe Oriego. Samczyk słabł, czuł to. Z dnia na dzień. Walczył o każde drzewo, każdy kwiat, połać mchu...ale na nic. Był sam. Nie mógł uratować całego lasu. Mógł czekać na koniec.
Aż zaraza dopadła Monoterasu. Serce Lasu Świateł umierało. A razem z nim umierał Ori.
~ Uciekaj... ~ szeptało drzewo. ~ Przeżyj...
Ori nigdy nie kwestionował rozkazów Monoterasu. Ruszył więc przed siebie. Idąc między martwymi drzewami tracił siły. Potykał się, słaniał na nogach, był bliski utraty przytomności. Aż w końcu upadł. Jego blask zgasł tak, jak zgasł blask drzew, kwiatów i wszystkich istot żyjących w Lesie Świateł.
I wtedy Monoterasu, targnięte przeraźliwym bólem po utracie swojego podopiecznego, zużyło całą swoją pozostałą energię życiową, by dać Oriemu największy z darów: wolność.
Ori obudził się. O dziwo. Zamrugał niepewnie i podniósł się do pozycji siedzącej.
- Monoterasu? - zapytał i rozejrzał się.
Nikt nie odpowiadał. Na dodatek nie był już w lesie, a na jakimś pustym stepie. A jego obecne ciało było mniejsze niż stare, słabsze...i wolne. Miało własne życie. Nie było związane z Lasem Świateł, który został gdzieś daleko stąd. Martwy. A on znowu był sam, w świecie, którego nie znał, który go nie chciał. Ori podróżował przez cały rok. Spotykał wiele osób. Nigdzie nie został na długo, z różnych powodów. Jedni uważali go za dziwadło, od którego należy trzymać się z daleka, za to drudzy robili sobie z niego obiekt kultu (i kto wie, czy nie jest gdzieś czczony do dzisiaj).
I po długim czasie trafił do Krainy Hybryd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz