czwartek, 14 kwietnia 2016

Od Amandy (CD Vitulusa i Araless - Och, przyjaciele...!

        Właśnie leżałam nad rozległym jeziorem, wpatrując się w swoje odbicie, które zabawnie falowało i podrygiwało za każdym małym podmuchem wiatru. Moje ciało padło kilka minut temu na brzegu, a łapa swobodnie zwisała, zanurzając się częściowo w letniej wodzie. Westchnęłam głośno, wyraźnie czymś przybita.
  – To niewiarygodne…! – zawołałam do siebie, mierząc wzrokiem swój pysk na tym dziwnym lustrze, który obecnie przybrał wyraz strapionego. – Kilka miesięcy tu jestem, a tu po jakiś nowych przyjaciołach ni widu ni słychu… Trzeba jakiś w końcu znaleźć! – krzyknęłam podenerwowana, zrywając się z miękkiej trawy i stając na długie łapy. – Nie będę tu siedzieć sama! Świat jest wielki i rozległy! Na pewno znajdę kogoś do towarzystwa! – Motywowałam się ile wlezie, powtarzając sobie słowa, które zawsze mi pomagają. Odwróciłam się od zbiornika i poczęłam stawiać zdecydowane kroki w kierunku zarośli, za którymi ostatnio widziałam wydeptaną ścieżkę prowadzącą… Cóż, zaraz się przekonamy! Wskoczyłam do wspomnianych wcześniej krzaków, by zaraz potem wynurzyć się z drugiej strony, lądując miękko na ziemi. Rozejrzałam się po dość rozległej polanie, którą otaczał prawdziwy mur lasów, z którego przed chwilą wyszłam.
  – Powędruję wzdłuż gęstwiny… – mruknęłam do siebie – Jestem głodna – jęknęłam przeciągle do siebie, ślizgając wzrokiem po zielonych liściach w nadziei, że mój wzrok niedługo napotka granatowe, pyszne kuleczki zwane jagodami. Jako, że nie należę do osób cierpliwych, już po kilku minutach spacerku zawołałam:
  – Gdzie one są…?! Znaczy… Teraz to nie gatunek owocu ma znaczenie, a samo jego istnienie! Zjem cokolwiek! Nawet korzonki! Wprawdzie, to nie owoc… A może jednak? Nie… Więc warzywo? Cóż, już bliżej, ale to chyba dalej nie to… Niby rośnie w ziemi, jak marchewka. Chwila! Marchewka przecież też jest korzeniem! Więc sam korzeń też JEST warzywem. Ale za nimi nie przepadam… Gorzkie i jakieś takie pozbawione smaku. A owoce są słodkie i smakują niczym miód! Och, za nim też przepadam! Ale strasznie trudno go zdobyć, prawda? Chronią go te małe bestyjki, pszczoły. Raz się takim naraziłam jako szczenię i co mi pozostało? Blizna, nie powiem gdzie! Ugh, wstrętne owady. Ale robią to płynne złoto… Jednak trochę je lubię. Ciekawe jak to jest latać, swoją drogą. Chciałabym mieć skrzydła… Ale nie takie jak u pszczół, oczywiście, tylko takie wielkie, większe ode mnie samej! To jest coś! A ile zalet ma takie coś! Nie musisz chodzić, przede wszystkim! Nie męczysz się tak bardzo… A nawet jeśli, to zawsze masz łapy. Jelenie też mają fajnie. Mają kopyta. Twarde i mocne… Nie to co takie mięciutkie i wrażliwe poduszeczki jak u mnie. Ale pewnie są ciężkie i też musisz się wysilić, by je unieść. Kurczę, wszystko ma swoje wady i zalety, ale… GDZIE JEST ŻARCIE? Czy naprawdę wszystkie krzaki tutaj tylko sobie rosną, nie dając jakichś korzyści innym? No, poza ładnym wyglądem, schronieniem dla owadów, pożywieniem dla „liściastożernych”, czasami też gniazdem dla ptaków, tlenem… Ale chodzi mi o siebie! Nie najem się liśćmi! Chociaż… Raz napotkałam się na takie słodkie, smakujące po prostu bosko. Ale to było coś w stylu koniczyny… Ale takiej wielkiej, z dużymi liśćmi! Jeju, już mi burczy w brzuchu, o! Ej, ale ciekawe jak to się dzieje. W środku coś się mi gotuje, czy jak…?
  Dzięki swojemu monologowi, który co chwilę odwracał moją uwagę od głodu, przeszłam naprawdę spory kawałek, który zapewne dłużyłby mi się w nieskończoność, gdyby nie moje interesowanie się wszystkim co żywe, a nawet martwe, i rozprawianie o tym, myśląc na głos.

  – Tak, znam to uczucie.
  – Tak?

  Jak na alarm przystanęłam i wyprostowałam się, stawiając siebie i swoje uszy na baczność.
„GŁOSY. Słyszałam głosy! Nie wariuję, prawda? Szatan nie szepcze mi jakiś złowrogich poleceń? WILKI. Wilki na horyzoncie!”
  Zerwałam się z miejsca, biegnąc w stronę owych dźwięków. Jak się okazało, nie były one daleko, bowiem już po przebiegnięciu kilkuset metrów, po skręceniu w lewo, jakby znikąd wyskoczyły zza drzewa dwa wilki, z którymi niemal bym się zderzyła, gdyby nie szybka reakcja obojga. Jeden odskoczył w bok, a drugi… Wzleciał w powietrze! Ja sama potknęłam się, próbując wyhamować, lecz na szczęście utrzymałam w porę równowagę.
  – Ty… Ty… – wydukałam ledwie, gdy zalała mnie fala szoku, a zaraz po wylądowaniu owej istoty – szczęścia. Podskoczyłam do niej z szerokim uśmiechem, podekscytowana nowym odkryciem. – Wow, Twoje skrzydła są wieeeelkie! I lekkie! – zawołałam, łapiąc jedno i odrobinę je rozpościerając. – I miękkie! Och, to pióra! Dłuugie! One nie wypadają? Ooo, trzymają się! Ty, a co to jest? To kość? Trzymają się na kości! – Zachwycałam się, oglądając niesamowitą część ciała nieznajomego.
  – Em… – wydukał, ale jakimś takim damskim głosem… Och, to samica!
  – O, a ty?! – krzyknęłam do basiora, który jednak nie był taki zwykły. – Kopyta! Kopyta! – mruknęłam do siebie, gdy już znalazłam się przy nim i pochyliwszy się nad jego tylnymi kończynami, podniosłam jedną do góry. – Hej, a jak tak pukam to boli? – zapytałam, stukając lekko pazurem w twardy materiał, choć nie dając szansy na odpowiedź – Nie jest takie ciężkie jak się spodziewałam! O matko, co to jest?! To Twój ogon?! Taki cieniutki! Jakim cudem ty tym sterujesz?! Coś w środku jest? Kość? Nerw? Cokolwiek? Możesz machać końcówką? Och, potrafisz! Jak?! – zawołałam głośno, dalej nie mogąc nadziwić się tym tajemniczym istotom. Gdy na chwilę ucichłam, popatrzyłam po nich. Koleżka, którego ogon trzymałam w łapie mierzył mnie lekko zniesmaczonym i niezrozumiałym wzrokiem, a… samica, posiadająca te piękne skrzydła stała w niemałym zaskoczeniu, przyglądając się mi uważnie. Ja, zauważywszy swój błąd, puściłam czarną nitkę (w sensie, ogon basiora, ale wtedy bym się powtórzyła… Ch*lera!).
  – Och, nie przedstawiłam się! – przypomniałam sobie, podskakując nagle – Jestem Amanda – uśmiechnęłam się do nich serdecznie. – Zaprzyjaźnimy się, nie? Lubię was!

Vitulus? Araless?

wtorek, 12 kwietnia 2016

Od Innej (CD Ronana) - Doprawdy dziwny dzień

        Wadera spojrzała niepewnie raz na jedną, a następnie na drugą hybrydę. Tak, nie było wątpliwości, że do czegoś między nimi doszło, ale takie opowieści przeznaczone były chyba na inną  godzinę. Póki co zaspaną jeszcze Alfę (chyba powinna w końcu przemóc lenistwo i wstawać wcześniej niż koło południa) wyraźnie zaintrygował pysk basiora...a właściwie widoczne na nim szramy.
  - Ale to chyba nie Fera tak cię urządziła? - rzuciła mierząc podrapanego samca wzrokiem.
  Ronan jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Spojrzał w dół na swoją klatkę piersiową i dotknął łapą pyska. Z boku błysnęły w złośliwym uśmiechu zęby Strzygi. Inna, choć osobiście nigdy się o tym nie przekonała, była pewna, że jej pazury są jednak nieco większych rozmiarów. Co więc tak ją bawiło?
  - To...również długa historia - próbował się wymigać basior.
  - Ależ nie bój nic, Ronuś! - zakwiliła teatralnie czarno biała samica podchodząc bliżej. - Mamy MNÓSTWO czasu!
  Inna patrząc na tę dwójkę nie mogła ukryć rozbawienia. Chociaż usilnie zaciskała pysk, kąciki mimowolnie podnosiły się lekko, jakby dostała ataku spazmów. Koniec końców opanowała się.
  - To dowiem się kto tu jest winowajcą? - zapytała, psując swoje poprzednie starania przez niezdolną do ukrycia nutę rozbawienia.
  - Chappie! - powiedziała dumnie Fera.
  - N a s z  Chappie? - Alfa nie była pewna, czy dobrze słyszy.
  - A czyj? - uśmiech Strzygi rozszerzył się jeszcze bardziej, chociaż Inna była pewna, że osiągnął już swoje granice. - Mówię ci, istny diabełek z niego! Tak odważnie bronił naszych terenów przed intruzami...w życiu bym się czegoś takiego po tej klusce nie spodziewała - ton głosu wadery wyraźnie świadczył o pewnej przesadzie, jednak ślady na pysku Ronana mówiły same za siebie. Czegoś takiego mogło dokonać stado wiewiórek ze wścieklizną, dwa koty kłócące się o zdechłą mysz...lub naprawdę zdenerwowany mały smok, chociaż Innej naprawdę trudno było sobie wyobrazić wściekłego Chappiego.
  - Mnie także ciężko w to uwierzyć - przyznała z uniesioną w zdziwieniu brwią.
  Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Z rodzaju takich, których nikt nie potrafi się zebrać do przerwania. W końcu Alfa przeciągnęła się udawanie i ziewnęła patrząc na słońce.
  - O bogowie, która to już godzina? - rzuciła z głupkowatym wyszczerzem i ruszyła w stronę schodków. - Chyba muszę już lecieć. No to...witamy w stadzie! Do wieczora!
  Po tych słowach przyspieszyła niemalże do biegu. Po minucie znikała już w lesie. Dopiero teraz naszło ją dziwne przeczucie, że nie powinna zostawiać Fery i Ronana samych, zwłaszcza obok jej domku. Nie ciężko było jej sobie wyobrazić zgliszcza, które zastanie po powrocie. Otrząsnęła się z tych durnych myśli. Przecież są dorośli, nie trzeba ich chyba pilnować. (Świetny dowcip, Inna!)
  Ten dzień był naprawdę dziwny. Tyle nowych osób...i to jeszcze przed południem. Najpierw świecąca małpiatka, teraz krukowaty znajomy Fery. Właśnie - ZNAJOMY. FERY. Ona ma znajomych? Ktoś mający taką etykietkę musi być albo równie stuknięty co ona, albo jeszcze gorzej niż ona. Oba warianty nie brzmiały zbyt dobrze. Wracając jednak do tematu, Inna czuła się padnięta chociaż słońce nie minęło zenitu. Pozycja Alfy chyba jest bardziej wymagająca niż myślała. Ostatni czas naprawdę ją zmęczył...może nie fizycznie, bo choćby nie wiem ile się przed sobą zapierała nie da się ukryć, że przemawia przez nią czyste lenistwo. Wyczuwała bardziej psychiczny wysiłek. Odchodzą, przychodzą, odchodzą, przychodzą. Zupełnie jakby zamieniali się miejscami: Samira - Ori, Tiburon - Ronan, Kotonaru...Nie. Tutaj nie dało się znaleźć pary. Nie przez fakt, że zabrakło ,,nowych". Inna po prostu gdzieś w głębi siebie czuła, że Naru nie da się zastąpić. Co jak co, ale jego znała najlepiej, wiele razem z nim przeszła. Był tu od początku.
  Westchnęła, prąc dalej naprzód między coraz mniejszymi już drzewami. Pozostaje wierzyć, że, gdziekolwiek się znajduje, jest szczęśliwy. Jedyne czego teraz chciała zielona to wziąć ciepłą kąpiel w jej ukochanej sadzawce, odciąć się od reszty świata. Tylko ona, śpiew ptaków...
  I niebieskie duchy.
  Dziewczyna zaryła pazurami ziemię gwałtownie hamując. Czy to naprawdę się stało? Spojrzała w bok. Jeszcze sekundę temu coś tam błysnęło. Jakaś sylwetka między drzewami...znowu! Co do jasnej...?, pomyślała mrugając kilkakrotnie. Przetarła oczy łapą, ale pomiędzy poskręcanymi pniami lasu niczego nie było. Stało się, przeszło jej przez myśl. Duchy widzę. Wariuję. Za dużo myśli naraz. Muszę odpocząć. NAPRAWDĘ muszę.
  Wtedy jednak widmo pojawiło się ponownie, tym razem nie znikając. Teraz Inna była już pewna, że nie ma zwidów. Była to półprzezroczysta, błękitna sylwetka wychudzonego wilka o trzech ogonach. Duch? A może kolejna hybryda? Cokolwiek to było, popatrzyło chwilę na Alfę przekrzywiając ciekawsko łeb, po czym odbiegło wgłąb lasu.
  Nie trudno się domyślić, że wadera nie zamierzała siedzieć dalej na drodze. Zapomniała też o swojej kochanej kąpieli. Jedyne co teraz zajmowało jej myśli to niebieski duch. I może zabrzmi to wyjątkowo kliszowato, ale jakoś trzeba fabułę opowiadania popchnąć do przodu...A więc pobiegła za nim. Rzuciła się niemal na ślepo przez las, jak szczeniak, który po raz pierwszy w życiu zobaczył motyla.
  - Czekaj! - zawołała widząc, że zjawa na chwilę się zatrzymała. Rzuciła się na nią chcąc przygwoździć ducha do ziemi...co było idiotyzmem, po koniec końców czegoś co jest niematerialne dotknąć nie można. Wilk wyparował i pojawił się dziesięć metrów dalej, jakby ją ponaglając. - No nie uciekaj! - wadera uparcie parła naprzód. - Kim jesteś?
  Widmo nie odpowiedziało ani razu. Biegło spokojnie truchtem, co było dla logicznej części umysłu Innej zupełnie pozbawione sensu. Przecież pędziła przez las jak burza, a mimo to paradoksalnie nie była w stanie dogonić czegoś, co poruszało się niemalże spacerkiem. W Alfie zaczęła zbierać irytacja. Straciła już poczucie czasu i miejsca. Jak daleko zabrnęła?
  Zatrzymała się na chwilę zdezorientowana. Straciła ducha z oczu. Gdzie ten niebieski skurczybyk się podział? Zostawił ją?
  Błękitny błysk. W prześwicie z lewej.
  Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem i przyczaiła przy ziemi, jak na polowaniu. Teraz już mi nie zwiejesz. Napięła tylne łapy i wystrzeliła z miejsca, wyskakując z krzaków na otwartą przestrzeń, mierząc prosto w stojącą teraz nieruchomo błękitną sylwetkę.
  W sumie, jakby się tak głębiej zastanowić, to powinna się domyślić, że duch ją podpuszczał. Cały czas uciekał. Bawił się z nią w kotka i myszkę. Nagle staje na otwartej przestrzeni w bezruchu. Było to zgoła podejrzane. I ponownie dała się nabrać na ten sam numer - wilk zniknął zanim zdołała go dosięgnąć, a sama zaryła nosem w ziemię. Warknęła sfrustrowana podnosząc głowę i zaczęła pluć trawą. Zmarszczyła pysk, unosząc wargę by pozbyć się niechcianego zielska spomiędzy zębów.
  - Ty mały, paskudny, zdradziecki... - urwała. Nagle zdała sobie sprawę jak daleko zaciągnął ją duch.
  Wypadła prosto na Cmentarz.
  Stuliła uszy ze wstydu. Od zawsze traktowała to miejsce z niesamowitą pobożnością. Wychowała się pod ścisłą tradycją szanowania zmarłych. Szanowała ich jeszcze bardziej, kiedy do nagrobków dołączył kamień z imieniem jej nauczyciela i pierwszej hybrydy w dolinie, Huangalonga. Nagle naszła ją jeszcze bardziej krępująca myśl: może duch, który ją prowadził, jest zmarłą hybrydą? Cholera jasna...ile razy zdążyła go w myślach przekląć? Bogowie jej tego nie wybaczą...
  - Wybacz, jeśli cię czymś uraziłem...czymkolwiek. - zaczął ktoś nagle.
  Spojrzała w bok zaskoczona. Dopiero teraz zauważyła stojącą zaledwie dwa metry dalej wysoką hybrydę. Był to czarny basior o długich łapach, pozbawionych tęczówek i źrenic oczach oraz...trzech ogonach. Czyżby...?
  Inna zerwała się gwałtownie z miejsca i doskoczyła do nieznajomego, po czym bezpardonowo uszczypnęła go w policzek. Samiec cofnął się zaskoczony. Wadera zamyśliła się chwilę. Mogła go dotknąć. Czyli nie był duchem. A to znaczy, że właśnie wygłupiła się przed jakimś nieznanym sobie facetem. Zamrugała kilka razy i zaśmiała się nerwowo.
  - Wybacz - powiedziała niepewnie. - Myślałam, że jesteś...martwy.
  - Przepraszam? - basior przekrzywił łeb pytająco.
  - Znaczy się, biegłam przez las za duchem...i miał trzy ogony, jak ty, no i...I pomyślałam...Wiesz, różne już dziwactwa mi się trafiły w życiu. Nie zdziwiłabym się gdybyś był duchem - uśmiechnęła się krzywo. Tak, brawo, pomyślała. To na pewno mu wszystko wyjaśniło.
  Ku jej uldze samiec uśmiechnął się lekko.
  - Czyli to jednak moja wina - odparł. - Sento szybko się nudzi...
  - Sen-co? - powtórzyła głupkowato.
  Obok basiora zmaterializował się znajomy już Innej duch. Był dokładną kopią trójogoniastego samca. Po chwili zniknął, a wyraz pyska Alfy musiał być doprawdy przekomiczny, bowiem nieznajomy, tak jak ona niedawno, również z trudem powstrzymywał skurcz twarzy.

Kenshi? Jakoś trzeba zacząć :P

Od Vitulusa (CD Araless)

        Vitulusa lekko drażniła rozmowność samicy, ale jako, że na chwilę obecną była jego jedyną szansą na dotarcie do owego stada postanowił nie narzekać. Nie znosił gdy ktoś interesował się jakimkolwiek wątkiem z jego życia.
  - Różnie to w życiu bywa- powiedział wymijająco i wzruszył barkami- Tak to już jest.
  Taaa... Samiec nigdy nie rozczulał się nad swoim losem. No bo po co? Roztrząsanie tego co było, a czasem nawet tego co jest, mija się z celem. Nie ma to najmniejszego sensu.
  - Aha- usłyszał.- A tak właściwie - Błagam, pomyślał wilk. Nic nie mów - Jak masz na imię?
  No nie! Kolejne pytanie? Przewrócił oczami i po krótkiej walce z samym sobą odpowiedział nienaturalnie spokojnym głosem.
  - Vitulus.
  Basior pomodlił się w duchu by nie znała łaciny. Ku jego uldze gryf nie skomentował znaczenia jego imienia więc założył, że nie zna tegoż języka.
  - Ja jestem Araless- powiedziała.
  Wilk nic na to nie odpowiedział. Szedł u boku gryfa w całkowitym milczeniu. Cisza nigdy go nie krępowała, czuł się z nią bardzo dobrze. Była dla niego najlepszą towarzyszką. Nie mówiła wiele (w zasadzie to w ogóle nic nie mówiła), nie zadawała pytań, nie rozliczała go z tego ile błędów popełnił i nie oceniała. Nie żeby opinie innych miały dla niego jakiekolwiek znaczenie.
  W pewnym momencie do jego uszu dotarł cichy pomruk. Idąca obok samica zatrzymała się i rzuciła Vitulusowi przepraszające spojrzenie. Wilk przewrócił oczami, wciągnął powietrze nosem, po czym skręcił w prawo.
  - Dokąd idziesz?- zapytała Araless podbiegając do niego- Do stada w tamtą stronę.
  - Gdzieś tam jest coś czym powinno dać się cię nakarmić- odparł nie zaszczycając gryfa spojrzeniem.
  Burczenie było hałasem. Hałas był wrogiem ciszy, a cisza przyjaciółką Vitulusa. By pozbyć się burczenia trzeba pozbyć się głodu. By pozbyć się głodu trzeba coś zjeść. Z kolei by coś zjeść trzeba to upolować, ale by to upolować trzeba to najpierw znaleźć. To już zrobił.
  W zaroślach. Jakieś sześć metrów od nich, z nosem przy ziemi, spacerował spory dzik. Nie dając Araless żadnych sygnałów, wystartował. W kilku susach pokonał cały dzielący go od zwierzęcia dystans. Ofiara usłyszała go gdy zahaczył kopytem o krzak. W efekcie, nim wilk zdążył dobrać się do dzika, ten odwrócił się ku niemu kłami. Vitulus w ostatniej chwili zaparł się przednimi łapami, zahamował i odskoczył na bok unikając pchnięcia dwoma, całkiem pokaźnymi, białymi ostrzami. Chlasnął dzika ogonem raz i drugi, a gdy zwierze odwróciło ku niemu swoją świńską mordę, strzelił je kopytem prosto między oczy. Zwierzę cofnęło się do tyłu lekko się przy tym zataczając. Wtedy zza najbliższego drzewa wystrzeliła biała, skrzydlata błyskawica i uderzyła w dzika powalając go i przygważdżając szponiastymi łapami do ziemi. Vitulus nieśpiesznie podszedł do gryfa i dobił dzika.
  - Smacznego- mruknął siadając pod drzewem.
  Araless spojrzała na niego nieco zaskoczona.
  - Ty nie jesz?
  Wilk tylko pokręcił głową i położył się na ziemi. Nie był głodny. Jadł dziś rano. Dla zabicia czasu ściął ogonem kilka kwiatków zastanawiając się nad kruchością życia. Jakby nie patrzeć nie trzeba wiele by zginąć. Wystarczy popełnienie jakiegoś banalnego błędu przy polowaniu na jakąś większą zwierzynę albo ukąszenie jadowitego węża gdy w pobliżu nie ma żadnego medyka. A życie jest tylko jedno. Raz je stracisz to już nie odzyskasz. Więc dlaczego niektórzy tak chętnie je narażają? Po co walczyć? W imię czego? Walka ma sens tylko przy obronie własnej i polowaniu. Ale z drugiej strony, po co w ogóle żyjemy? Po kiego, nam walczyć o przetrwanie skoro i tak prędzej czy później umrzemy? Jaki sens ma to czego się dokona skoro i tak koniec końców nikt nie będzie o tym pamiętać? I po kiego grzyba nam pamięć innych, skoro martwemu i tak wszystko jedno?
  Vitulus westchnął.
  - Nic nie ma sensu- stwierdził.
  Araless odwróciła się ku niemu.
  - Co nie ma sensu?
  - Wszystko i nic- odparł basior, po czym dodał- Najadłaś się już?

Araless? Wybacz mi proszę zwłokę i stan tego czegoś co trudno opkiem nazwać.

piątek, 1 kwietnia 2016

Historia Kenshiego

        Kenshi nie zwykł dzielić się swoją historią. Pierwszy powód: mało kto o nią pyta. Drugi: jeszcze mniej osób w ogóle ona obchodzi. Trzeci: jeśli już ktoś ją usłyszy, to w nią nie wierzy, albo uznaje ślepego basiora za wariata. O ile łatwiej byłoby kłamać, że jest ślepy od dzieciństwa, że kiedyś wpadł na plującą jadem kobrę lub nabawił się jakiejś wady wzroku. Ale samiec nigdy kłamać nie umiał, nie widział ku temu powodu. Bo co? Wtedy zyska więcej w cudzych oczach? I tak już jako hybryda jest klasyfikowany do wyrzutków, więc dlaczego etykietka wariata miałaby mu w czymkolwiek przeszkadzać?
  Do rzeczy.
  Nie bawmy się w opisy dzieciństwa. Nie było w nim nic nadzwyczajnego. Poza tym, że Kenshi miał trzy ogony i dość karykaturalną postawę, nie wyróżniał się zbytnio wśród rówieśników. No i wtedy jeszcze widział. Tak, pamięta jak wygląda świat. Dlatego teraz tak bardzo lubi słuchać jego opisów i porównywać do tego, co zostało jeszcze w jego pamięci. Nie doceniał tego, oczywiście. Niczego nie doceniał. Cały świat był mu obojętny, najważniejsze to martwić się o siebie. Wyrósł na młodzieńca z wielkimi ambicjami i nieco wybujałym ego. Ruszył szybko w świat szukając sławy...oraz kłopotów. Chłopak garnął do nich jak magnes. Gdzie zapowiadała się bójka, tam pojawiał się on. Wyzywał wilki, dzikie koty i inne stworzenia na różne pojedynki. A ponieważ był hybrydą, w większości wypadków wygrywał. Woda sodowa uderzyła mu do głowy, a jego imię stało się sławne.
  Aż w końcu ktoś miał tego wszystkiego dość.
  Przedstawił się jako Sang. Był to niepozorny z wyglądu kocur, jakiś mieszaniec pumy. Opowiedział Kenshiemu o tajemniczym artefakcie spoczywającym w trzewiach strzegącej doliny góry, w sercu labiryntu. Przedmiot ten miał dawać osobie, która go dotknie niesamowitą siłę i nieśmiertelność. Samiec zapewniał, że wiele lat studiował korytarze, ale bał się zapuścić bardziej wgłąb samotnie. Potrzebował pomocy ,,silnego, nieustraszonego wojownika" - tak, ujął to dokładnie w tych słowach. I, jak zapewne z góry zakładał, Kenshi zgodził się mu towarzyszyć.
  Wypadałoby teraz, wedle znanych schematów, napisać, że ,,Szybko tego pożałował", ale kłóci się to z obecną sytuacją. Jak mógł pożałować czegoś, co zmieniło go na lepsze? Owszem, kara na wieki i te sprawy, jednak koniec końców gdyby nie Sang, artefakt i wybujałe ego...Kenshi, ten obecny, w ogóle by nie istniał. Zostałby tylko uparty, impulsywny i nie za bardzo myślący dzieciak, który nie widział więcej ponad czubek własnego nosa.
  Kontynuujmy więc. Kenshi ślepo (nie chwytajcie mnie za słowa!) podążył za Sangiem. Góra była prawdziwa. Labirynt również. Sang wydawał się znać drogę, ale mimo to błąkali się po tunelach dosyć długo. Hybryda zaczynała tracić zaufanie do kota, jednak wtedy nagle zza zakrętu pokazała im się spora jaskinia, niemalże komnata. Na środku stał piedestał, a na nim owy artefakt. Był to granatowy szafir rozmiarów pięści, w misternie rzeźbionej złotej oprawie. Z wnętrza klejnotu wydobywał się błękitny, widmowy blask. Nęcił oczy, przyciągał do siebie basiora. A on posłuchał, podszedł i w końcu dotknął zimny, zwodniczy kamień. Wtedy komnata zatrzęsła się, a łapę Kenshiego oplotły widmowe pnącza. Pięły się szybko w górę aż sięgnęły oczu. Samiec z krzykiem bólu padł na ziemię. Jedyne co czuł to ból: jakby ktoś wydrapywał mu oczy i rył nożem wzór na czole.
  Nie pamięta ile to trwało. Pamięta za to, że kiedy otworzył oczy...nic nie widział. Ciemność. Kompletną pustkę. Wołał Sanga, ale kota już dawno tutaj nie było. Zniknął razem z artefaktem, gdy tylko zaklęty w szafirze duch przeniósł się do ciała hybrydy. Był pewny, że klątwa go zabije, a nawet jeśli nie, to w życiu się stąd nie wydostanie.
  Szczerze mówiąc, to Sento - uwięziony do tej pory duch - nie chciał nigdy nikogo oślepić. Nie planował robić Kenshiemu krzywdy, ale niestety tak jakoś wyszło. Stał chwilę nad jęczącym, przerażonym basiorem, aż w końcu współczucie wzięło górę. Był wolny, jednak nie mógł porzucić tutaj biedaka, którego dopiero co nieumyślnie pozbawił wzroku. Zmienił więc swoją formę i jako świetliste, widmowe kule zaczął wołać Kenshiego. Nie miał głosu, tak jak zresztą teraz. Jednakże wytworzona między duchem i hybrydą więź sprawiła, że samiec zaczynał dostrzegać świat nieco podobnie do niego. Tak jakby wyczuwał wszystko wokół. Bijąca od każdego przedmiotu aura tworzyła dziwaczny, abstrakcyjny obraz, a wszystkie żywe istoty basior mógł wyczuwać umysłem. Aż nagle coś zobaczył - światło Sento. Duch wyprowadził go z labiryntu i od tamtej pory towarzyszył niewidomemu wojownikowi już zawsze.
  Kenshi się zmienił, i to bardzo. Zarówno przez te wszystkie przeżycia, jak i wpływ samego Sento. Ciepła, dobrotliwa natura ducha po kilku latach niemal zlała się w jedno z charakterem basiora. Przydusiła impulsywność, wypleniła samolubność, zgasiła niekontrolowany żar w sercu. Można by użyć tu jeszcze wielu poetyckich opisów. Grunt, ze zadziałało i powstał ten Kenshi, którego znamy teraz.
  Ta historia, chociaż ma wydźwięk jakiejś zasłyszanej bajki, legendy, jest prawdziwa. A przynajmniej tak sądzi Kenshi. Trudno stwierdzić, czy pamięta to wszystko dobrze. Możliwe, że niektóre fakty zagiął nieco czy podkolorował. Niestety jedynymi świadkami są Sang, który zwiał z tajemniczym klejnotem i cholera wie gdzie się zaszył, oraz Sento, który znowu jest niemową. Zresztą, czy to takie ważne? Chcieliście usłyszeć, to usłyszeliście. A to, czy w tą bajkę uwierzycie czy nie, nie jest już moim problemem.