poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Historia Xinyuana

        Zuìhòu de xīnyuàn. Znany także jako Suǒwèi de láng shé. To były moje imiona. To były przekleństwa. Koszmarne bajki opowiadane niegrzecznym dzieciom. Ostatni widok skazańców.
  Ja.
  Zacznijmy od początku. Moi rodzice...Nie znałem ich. Moje imię, Xinyuan, znaczy "Życzenie". Musieli więc być to desperaci marzący o dziecku. A dostali potwora. Miałem być spełnieniem marzeń...cóż, ich "życzenie" skończyło w klatce. I to już niedługo po moim urodzeniu. Od dziecka byłem taki, jaki jestem teraz. Rodzice wyrzekli się mnie. Alfa widząc we mnie potwora postanowił wykorzystać moje mordercze instynkty i fakt, że byłem tylko głupim szczeniakiem. Trafiłem do mojej klatki. Była to kolista dziura głęboka na dwa metry, u góry zadaszona żeliwną kratą, z jednym tylko wejściem. Byłem od dzieciaka szczuty kijami, bity, wszystko, bylebym nienawidził normalnych wilków. I tak się stało.
  Rosłem zastraszająco szybko. Gdy miałem pół roku Alfa postanowił wprowadzić swój plan w życie. Tamtego dnia każdy kat w kraju stracił pracę, bowiem skazańców sprowadzano do mnie. Gdy ktoś dostał wyrok śmierci strażnicy zawlekali go do Nory - tak nazywano mój "dom" - i wrzucali przez klapę, którą następnie tradycyjnie zakuwali łańcuchami. Nieszczęśnicy przeważnie wiedzieli co ich czeka. Toteż zawsze darli się wniebogłosy, że są niewinni, że nie zasłużyli na taki koniec. A wokół gromadził się spragniony krwi tłum. Nigdy nie znosiłem głośnych dźwięków, zwłaszcza, że karmiony tylko raz dziennie samymi ochłapami byłem przez większość czasu głodny i rekompensowałem straty energii snem. Już dźwięk otwieranej klapy budził we mnie bestię. Był dla mnie jak dzwonek na obiad. Wychudzony i zmarniały, ale nadal śmiertelnie niebezpieczny. Cokolwiek wpadającego do mojej klatki, posiadającego chociaż gram mięsa kończyło marnie. Na dodatek szczuty długie miesiące zupełnie znienawidziłem wilki. W mgnieniu oka wychylałem się z cienia pozwalając ofierze zasłabnąć na sam mój widok. Gdy upływało jakieś pół minuty, a skazańcowi zaczynały łapy mięknąć rzucałem się do przodu, oplatając przyszły obiad ogonem, dusząc, by dopiero po usłyszeniu zgrzytu kości przegryźć gardło.
  Nie znałem litości. Dla nikogo. Dla mnie każdy był wrogiem.
  Tak żyłem następne dwa lata. Budzono mnie bijąc kijem w żelazne kraty, dostawałem ochłapy z kolacji strażników, przez południe jakieś chojraki rzucały we mnie kamieniami pewne, że nic im nie zrobię w zamknięciu, co parę dni po południu był czas egzekucji. Resztę czasu spałem. Gdy skończyłem dwa lata, a mój mózg już w pełni się wykształcił zacząłem przejawiać oznaki istoty myślącej. Po pierwsze zacząłem rozumieć mowę i uczyć się jej, po drugie zabijałem szybciej i coraz rzadziej pożerałem zwłoki pozwalając w nocy zabrać ciało skazańca, a po trzecie i najważniejsze - miałem sny. Śnił mi się świat poza klatką. Rozległe pola, lasy do penetrowania, śpiew ptaków, powiew świeżego powietrza. Nieszkodliwe sny przerodziły się w marzenia, o wolności. A marzenia stały się planami ucieczki.
  Podjąłem pierwszą i ostatnią próbę mając równe dwa lata i sześć miesięcy.
  Obudziłem się zanim przyszli strażnicy. Trzymałem oczy zamknięte, nie poruszałem się udając głęboki sen. Troje basiorów jak co dzień żartowało niosąc jakieś resztki dla mnie. Gdy zobaczyłem na ziemi przed sobą cień strażnika stojącego nad klapą bezszelestnie prześlizgnąłem się na drugą stronę klatki. Ukryłem się z boku tak, że wilki z góry nie miały prawa mnie zauważyć. Basior otwierający klapę miał wyjątkowego pecha, gdyż nie patrzył na dół. Gdy tylko otworzył drzwiczki wybiłem się zaciskając zęby na pierwszym co stanęło mi na drodze. Było to gardło nieszczęśnika. Pęd był tak silny, że nie pociągnąłem wilka za sobą, a jedynie fragment jego tchawicy i wylądowałem dwa metry dalej za pozostałymi dwoma ciągnąc za sobą w powietrzu karminową strugę posoki.
  Stojący bliżej basior opamiętał się pierwszy i pobiegł na złamanie karku przed siebie. Uznałem go za mniejsze zagrożenie. Niech to rozpowie. Niech zasieje panikę, a ja zbiorę żniwo. Tymczasem unieszkodliwiłem drugiego zanim zdążył zareagować. Późniejsze dwie godziny były przepełnione wrzaskami agonii i strachu, spływały krwią, posłały do grobu ponad połowę tamtejszej watahy. Był to upragniony czas zemsty. Jako, że byłem zdecydowanie mądrzejszy niż dwa lata temu nie pognałem na głupa do alfy, który zaalarmowany przez trzeciego ze strażników pewnie otoczył się już najlepszymi wojownikami. Zamiast mścić się fizycznie - na to też przyjdzie pora - zemściłem się psychicznie. Na jego sumienie poszło ponad dwudziestu wojowników, zwykłych basiorów, wader i dzieci. Skupiałem się głównie na samcach. Ktoś sprytniejszy po podliczeniu ofiar mógłby zauważyć, że były to wilki, które kiedykolwiek zalazły mi za skórę.
  Gdy nasyciłem się już swoim rewanżem zaszyłem się w zagajniku drzew wiśniowych. Nikt nie pokwapił się, by w ogóle mnie szukać. Toteż po raz pierwszy mogłem spać tyle, na ile miałem ochotę.
  Obudził mnie śpiew. Otworzyłem leniwie oczy. Wszelkie zamiary przysłonił nadal tlący się gniew. Chciałem odpocząć i znowu nie pozwolono mi na to. Skradałem się w kierunku śpiewu. Pod jednym z drzew siedziała mała, kremowa waderka. Bawiła się szmacianymi laleczkami jakby nic się wczoraj nie wydarzyło...a może właśnie z tego powodu tak się zachowywała? Może chciała zapomnieć? Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Stanąłem nad nią. Ta zauważyła cień większy od swojego i odwróciła się gwałtownie. Wydała zgłuszony pisk. Warknąłem odsłaniając ostre jak igły zęby. Waderka jednak opanowała się. Co więcej...ona z UŚMIECHEM powiedziała:
  - Witaj.
  To wydarzenie na długo zbiło mnie z tropu.

  Zaprzyjaźniliśmy się.
  Miała na imię Jīn, ot zwykłe, dość popularne imię. W wolnym tłumaczeniu oznacza "złota". Ale dla mnie była unikalna. Jīn była sierotą. Nie przeze mnie. Jej rodzice zginęli długo przed masakrą, którą zgotowałem po swojej ucieczce. Spotykaliśmy się codziennie w tym samym zagajniku. Waderka ukrywała mnie, zamazywała ślady naszej obecności. Nie miała opiekunów, więc nikt jej o nic nie wypytywał, nikt się nią nie interesował ani nie martwił o jej bezpieczeństwo. W skrócie żyła w takich podobnych warunkach co ja niegdyś: sypiała krótko na obcych podwórkach, by rano zostać obudzona krzykiem oburzonych właścicieli i przegoniona z wyzwiskami "śmierdząca szuja", "upierdliwa bezdomna", w południe wyłudzała od jakiejś łagodniejszej wadery byle ochłap, czasem ktoś posiadający choć krztynę empatii dawał jej więcej jedzenia. Mieliśmy tylko siebie nawzajem.
  Podczas naszych spotkań Jīn nauczyła mnie jako tako mówić, bawiliśmy się razem, patrzyliśmy na chmury i zgadywaliśmy ich kształty, a nocą waderka opowiadała mi o swojej odległej rodzinie i pokazywała konstelacje na których rzekomo przebywają jej przodkowie. Aby się chociaż odrobinę zrewanżować nauczyłem Jīn polować, a najczęściej sam przynosiłem jej porządny posiłek.
  Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Po czterech miesiącach takich spotkań do zagajnika przypadkiem zawędrowało paru łakomych na wiśnie strażników. Nie zauważyli Jīn, ale oczywiście podnieśli krzyk na mój widok. Pozostałość po watasze najwyraźniej zapomniała o moim istnieniu. Od razu obudził się we mnie dawny gniew. W chwili zapomniałem o wszystkim czego nauczyła mnie Jīn. Współczucie, empatia, sumienie - to wszystko wyparowało pozostawiając miejsce bestii, którą zawsze byłem. Waderka krzyczała żebym się uspokoił, ale zignorowałem wszystko. Rzuciłem się na trójkę basiorów. Pierwszy zginął przygnieciony do ziemi siłą lądowania. Drugiemu podciąłem łapy ogonem, żeby nie zdążył uciec. Trzeciego z miejsca chlasnąłem pazurami z taką siłą, że oderwałem mu dolną żuchwę i przetrąciłem kark. Drugiego oplotłem ogonem i chwyciłem pazurzastą łapą za gardło. Ściskałem tak mocno, że chrzęst kości zagłuszał błagania  Jīn, abym przestał. Gdy upuściłem bezwładne ciało spojrzałem na waderkę. Płakała. Chciałem coś powiedzieć, ale ona krzyknęła tylko abym się do niej nie zbliżał, po czym uciekła.
  Już nic nie trzymało mnie tego miejsca. Tylko stare zobowiązanie wobec mojego pierwszego, prawdziwego wroga.
  Ruszyłem przez środek osady watahy. Gapie przerażeni ustępowali miejsca i kryli się w domach. W końcu dobiegłem do pałacu, który zajmował alfa. Rozgromiłem straże, tym razem zabijając tylko trzech, pozostałych siedmiu pozbawiłem przytomności. Stanąłem przed bezradnym i bezbronnym basiorem. Na początek tylko chlasnąłem go pazurami zostawiając trzy głębokie szramy na jego pysku i prawdopodobnie oślepiając go na jedno oko. Potem podniosłem go z ziemi i przyszpiliłem dobry metr nad podłogą (dziękuję ci, naturo, za swoje długie ciało). Wyszczerzyłem zęby warcząc mu tuż przed pyskiem. Po jakiejś minucie sparaliżowany strachem wilk zdołał się odezwać:
  - Czego chcesz, Suǒwèi de láng shé?! Zabij mnie, jeśli taka twoja wola, ale przestań nękać moją watahę!
  Zaśmiałem się. Ku wielkiemu zdziwieniu basiora.
  - Taki zzz ciebie bohater? - odpowiedziałem. - Nie mam czego tu szukać Nic mnie już tu nie trzyma. Zzzemściłem się już kilka miesssięcy temu. Terazzz chcę tylko się upewnić co do jednego...że mnie zapamiętasz.
  To mówiąc zostawiłem mu na pysku kolejną szramę, po czym wydłubałem mu uszkodzone oko. I tak na nic by mu się nie przydało. Wrzaski alfy słyszane były chyba w całej okolicy. Gdy skończyłem upuściłem go na wpół przytomnego z bólu. Pochyliłem się nad nim przypominając sobie o jeszcze jednej rzeczy...
  - Niedaleko ssstąd, w zzagajniku prawdopodobnie chowa się mała, kremowa waderka. Ma na imię Jīn. Zzzaopiekuj się nią. Kiedyś po nią wrócę, a jeśli jej nie zzznajdę to nie ssskończy się na jednym wydłubanym oku...Jasssne?
  Nie wiem, czy basior zrozumiał, bo odszedłem. Uciekłem bocznymi ścieżkami. Nie szukałem Jīn, nie chciałem na nią patrzeć, a tym bardziej ona na mnie. Ruszyłem więc w drogę, a po dwóch miesiącach wędrówki i krycia się po lasach przekroczyłem granicę Gór tej pięknej doliny, którą teraz nazywam domem.

  Dom...Chyba nigdy nie używałem tego słowa...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz